Strona:Stanisław Vincenz - Na wysokiej połoninie Pasmo II Księga I.djvu/31

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Sam Tanaseńko rad z okazji, czy dla zapomnienia czarności, pociągał głęboko, aż lęk brał, i mówił dalej.
— No czekaj, dajże mi powiedzieć. Rozpowiadał ten ot, z Iwanenkowych Zełeńczuków, którego do wojska złapali i wybył tam swoje dwadzieścia pięć lat, ale wrócił — rozpowiadał, że w jakiejś tam kopalni węgla, choroba wie jakiej, jak ci konia na dół pod ziemię spuszczą na to, aby węgiel wózkiem ciągnął, to już go tam zostawią na wieki. To już oślepnie bidna nieszczęsna chudoba, Boże ty mój! Oj, coś mi się zdaje, że i te butynary poślepną od lasu i od koliby. Albo im oczy powyłażą jak u sowy. Fe! Wiesz co? Pooglądaj sobie tam wszystko i wracaj do mnie jutro na noc. Albo odłóż całkiem tę jazdę. Słuchaj, Maksymiuczku, gdzie chudoby nie ma, tam smutno, o śmierci się człek zaduma. A tu, choć jużem biedak, młodą chudobę ci pokażę i nową budowlę. I berbenyczki nowiutkie, kraśnie pisane. A tych stołków kiedrowych rzeźbionych com je sam majsternie wymądrował, nie jesteś ciekaw? Wykładane i jaworem i śliwą i cisem. Ale to za dnia. A cisu mam sporo. Narobiłem sobie kołków nowych. Ten durny Buliga, skądś przez Żydów, gwoździ, modnych-żelaznych nakupił i pobił dach gontami. Zaledwie trzydzieści lat przeszło i już rdzewieją te kołki żelazne, wypadają i dziury w dachu. A cisowe kołki? ho-ho, to potrwa sobie.
— A skądże ten cis?
— Ha, skąd? Skąd wszystko, z ziemi. Zawadzała mi stuletnia smereka na pastwisku. Ściąłem ją i jużem korzeń wydzierał, akuratnie, czekanem, siekierą i łopatą, a tu, hou! stój! Coś stuka pod spodem jak żelazo. Pod korzeniem smereki stary cisowy korzeń.
— I nie zginął, nie zgnił?
— Bieda mu zginie. Cisowy korzeń — wieczny! Ano zostaw, tak na sto lat, carynki słobodnie, aby nikt nie kosił. Znów spod ziemi las cisowy wylezie.
— Tak myślicie? — upewniał się Foka.
— To pewne.
— No to nie martwmy się, Tanaseńku, i nasza warstwa spod ziemi wylezie, butyn nie zaszkodzi. —
Tanaseńko otworzył usta, uśmiechnął się ciekawie, chytrze.
— Tak mówisz? Może, może... — Znów zniecierpliwił się. — Ale ty gadasz, gadasz, Foko, a nic nie używasz, nie jesz, nie pijesz. U mnie tego nie ma.
Foka usprawiedliwiał się.