lęku! Niech nie pchają się na nasze gody, nie podglądają naszych harców, naszych zwad! Bach-bach-bach!“
Śnieżyca nie dusiła, powietrze było czyste i Witrołom wygrzebał się spod lawiny. Walcząc z hukiem wiatru, z pełnej piersi zawołał:
— Hajda, junacy, uciekać póki czas!
Białe bryły jak potwornie spuchnięte koniki polne, przewracając się co chwila głową w śnieg, pomykały po miękkim białym bezdrożu.
Nagle Niauczuk wrzasnął.
— Zostawiłem żelaziwo — pod środkową jodłą — jeszcze stoi!
Zaledwie krzyknął, myśliwy Iwanysko trącił go z całej siły w śnieg, zawołał: „przyniosę“, sam lekko pomknął ku górze.
Iwanysko — i Pop Iwan. Iwanysko zwrotny-lotny i rębacz, lecz słowem spętany i młody. Pop Iwan starzec duchowny-dychawiczny lecz puszczołomiec a chytry. Iwanysko pędził w szturm z siekierą — z łopatą — zatrzymał się Pop Iwan, ani mruknął.
Czy zaczaił się ze śmiechem, by capnąć z zasadzki? Czy umowę leśną miał ze strzelcem Iwanyskiem? A może się zaciekawił z góry miłościwie: „czy to krzak wyrwany wiatrem? Czy przecież chłop, chrząszcz czupurny pcha się pod olbrzymów?“
Także drzewa wnet ucichły, tylko baszty powalone w zaworach i splotach, wymierzyły gałęziska ku niebu, ku ziemi, najeżyły się zawzięcie miotłami-igliwiem.
Łapiąc się witek, nasz Iwanysko skakał przez zawory. Padał wciąż, wstawał wciąż, jakby pływał w śniegu. Wnet u stóp jodły stojącej stał. A już ledwie rozeznali rębacze od dołu: czy to z śniegu się gramoli boża-krówka biedna czyli najroślejszy z nich strzelec Iwanysko? Wydarł, wygrzebał z śnieżycy żelazo, puścił się w dół. Zaledwie zrównał się z innymi, Pop-Iwan nie czekał więcej. Znów tupnął krótkim piorunem wichru, znów drzewa zawyły. Pokotem — z łoskotem kładły się do mchu. Rębacze zmykali, zmykali.
Śniegi zawaliły od razu cały butyn i ryzy także. Kiedy Petrycio Siopeniuk usłyszał z koliby gromy wiatrołomiste od szczytu, zadął w trembitę na alarm. Foka z Sawickim byli przy ryzach. Bezzwłocznie wraz z innymi, uzbrojeni w łopaty puścili się ku górze na odsiecz. Okrężny płaj nad Riabyńcem zasypany powyżej pasa śniegiem nie puszczał ich. Przedarli się
Strona:Stanisław Vincenz - Na wysokiej połoninie Pasmo II Księga I.djvu/255
Wygląd
Ta strona została skorygowana.