Strona:Stanisław Vincenz - Na wysokiej połoninie Pasmo II Księga I.djvu/112

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— I nie dwunastu — mruknął Petrycio.
Kuzimbir wydobył z głębi piersi.
— Co tu mówić, robota groźna, a bez Andrijka — bach!
Bomba wybełkotał pochopnie.
— Andrijku, wyrzucacie przez okno takie zarobki? Taki grosz?
Andrijko uniósł się niespodzianie. Zerwał się, wyszarpnął zza pasa siekierę i cisnął ją do watry, aż iskry posypały się, a wszyscy oprócz Foki odskoczyli od ogniska. Dotykając głową dachu koliby, Andrijko uderzał oczyma i krzyczał dziko:
— Do ognia z tym! Czorty czyhają na hroszach. Precz!
Obrażony Bomba bełkotał głucho:
— Któż dba o pieniądze? My Ormianie? Żydzi czy poganie? Dla chudoby wszystko. I dla dzieci też.
Ośmielony Łesio Karawaniuk wyrwał się z tłumu, w oczach jego błysnęło coś, jakby sarna przemknęła przez śpiący las.
— Ludzie dobrzy — wołał — pokajanie się dzieje, w głowie się przewraca! Puszczowy ja człek bidny, a takiemu bogactwu od razu zapisywać duszę?
Rębacze zaniepokoili się. Oglądali przelotnie to Fokę, to Andrijka. Sawicki przystąpił do Łesia, położył mu rękę na ramieniu.
— A komuż krzywda z tego?
Giełeta wyprostował się, wycedził wzgardliwie:
— Gdzież jeszcze twoje bogactwo, Łesiu? Pięć tysięcy patyczków czyha na twoje kości.
Mandat z ulgą zarechotał:
— Biedny! Patrzcie go! Nie rusza się z pieca, dzień i noc wysiaduje biedę i modli się o biedę.
Oczy Łesia gasły, mrużyły się. Matarha dławił się basem:
— Stracha się na wszystkie strony i z tego biedny.
Zahukany i onieśmielony Łesio poderwał się jeszcze. Przyskoczył do olbrzyma i szczeknął nań piskliwe, jak mały pies na wielkiego.
— Nie stracha się, nieprawda! Tylko swobodny.
Andrijko wyciągnął powoli siekierę z watry i usiadł spokojnie.
Foka powiedział stanowczo.
— Wasza wola. A bez was nie zaczniemy, Andrijku, wyście szczęśliwiec — potem patrzył długo na Łesia.
Łesio całkiem onieśmielony usiadł w cieniu. A Foka powiedział donośnie.