żółwiom podobne, a nawet one przetopione w ogniach podziemnych groźne młodotwory. Bez żółtych kaftanów, bez kłód na nogach wszystko to podskakiwało na czworakach, koziołkowało, brykało słobodnie. Wciąż skubali trawę. A wciąż z radości kichali, piszczeli, szczekali. Przez jeden ten dzień w roku byli słobodni! W tym jednym dniu wolni od gróźb ciągłych, od złości. Wciąż obwąchiwali się radośnie, wciąż tulili się, garnęli się do kupy. Było im dobrze. I nawet nie strasznie wyglądali, ani nie tak obrzydliwie, tylko mizernie, zabawnie, ot jak jakaś czereda zawiędłej, wielkiej szarańczy. Takie to w tym słobodnym dniu pstrykało na czworakach, czy drgało leżąc na rudej trawce, potworkowate, znijaczone, zeschłolistne.
Hospody! jak zbrzydził się tym Kudil! Takie to tajemnice ma badać? Takim wojskom ma przewodzić? A chociażby walczyć przeciw takim? Gdyby nań cała puszcza ruszyła, to co innego! Zawsze im sroższy zwierz był, im groźniej do jego łba się brał, tym bardziej go ciekawił. Bo każdy był inny i jeszcze jaki! Czy ryś skoczek i pląsarz krwawy, czy łamignat niedźwiedź, peredowoża puszczowy. Czy tur zawalidroga, ciężki, jak kłoda żywa, a choćby tylko jeleń. A na tę liściastą hałastrę nijaką i palec podnieść wstyd! To nie dla strzelca, dla zamiatacza chyba.
Dopiero wtedy ukazała mu się cała ich biedota. Dokąd by zajechali te niedorodki na samej ich słobodzie? A nawet gdyby tak na zawsze się uśmierzyli — a nie zagłodzili się przy tym całkiem, — to zostaliby na zawsze liście zaschłe wędrujące. A któż by im dodał soków?
Nie chciał odtąd, nie potrzebował już dobijać się do żadnych tajemnic syrojidzkich. Trzymał się ludzkich rzesz. Wmieszał się znów pomiędzy nie.
A gdy go dostrzeżono na pastwiskach, wieść poszła, że znów się zjawił. Zewsząd szły szepty i głosy, nie tak już trwożne, coraz bardziej tęskne, a coraz tęższe: o ojcach starych, o ojcowiźnie lubej, o polach zielonych, o chatach białych i złotych, o lasach szumiących, o śpiewaniu. Zasiała się na dobre tęsknota. Teraz wschodziła. I jak żywy las liściasty, każdy liść odmiennie — szumiała, pląsała w wietrze. Już prawie zaśpiew rósł, w śpiew układało się tęsknienie rzesz.
O tak! Zaślepnąć, nie patrzeć, nie gadać, tylko słuchać. Zapadała się niewola. Wstawała ukryta, ale żywa jeszcze dusza.
Pomyślał Kudil:
Strona:Stanisław Vincenz - Na wysokiej połoninie Pasmo III.djvu/402
Wygląd
Ta strona została skorygowana.