Strona:Stanisław Vincenz - Na wysokiej połoninie Pasmo III.djvu/392

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

spodoba. Ma pod kaftanem jakiś ogon, a Syrojidy węszą to z daleka, koziołkują przed nim na powitanie. Gdy ktoś z nich mu poda wody albo dogodzi w czymś, watażko uderza go w zęby obutą w kłodę nogą.
To tak, jak u chrześcijan mówi się: „dziękuję“ albo „Bóg zapłać“. Ludziom, którzy tam dostali się w niewolę, wara mu się pokazywać na oczy, bo go trudno poznać od razu, zanadto taki jak inni. A gdyby który nie poznał go i od razu nie oddał czci po niewolniczemu, Syrojidy, widząc w tym bluźnierstwo, mogliby go rozdrapać, zatruć szponami. Umarłby w męczarniach. Matki syrojidzkie wcale nie karmią same swych poczęci, tylko dojnik watażka obchodzi codziennie wszystkie zagrody, doi matki do wielkich kamiennych putni. Potem sam watażko wraz z pomocnikami karmi te małe Syrojidzięta. Czy to obawia się, że mogłyby pokochać swe matki, a przez to zachwiałaby się ich lutość? Czy może na to, aby nabrały od urodzenia strachu przed nim, jednakowego węchu do wszystkich? Niektóre odsyła do samego Peredowoży.
Chaty Syrojidów ulepione i ubite z błota żółtego, jak półkule nad ziemią. Każda w pobliżu podziemnych ogni, chlustawek wrzących i dymów. Nad takimi watrami grzeją lub wędzą potrawy. Drzwi ani okien nie mają. Od kiedy pobudowali te chaty, rozlubowali się w życiu norowym, wychodzą z chat na pole długimi chodnikami wyrytymi pod ziemią. Chata watażka z najgrubszych wałów błota pobudowana. Najwięcej tam ognisk, dymów i źródeł wrzących, najwięcej chodników na wszystkie strony.
— Co tu dużo gadać! — przerwał Dmytro Szekieryk — to pewno sczeznyki. I wcale nie trzeba tak daleko wędrować, można by i u nas w chacie takiego wysiedzieć sobie lub wywołać.
— Ależ, jakież sczeznyki — opamiętywał go starzec — kiedy żaden nie sczeźnie, widzisz go na codzień tak jak człowieka albo chudobę.
— A, nie sczeźnie, bo tam jest w swoim kraju koło piekła, a tu u nas w gościnie jak złodziej w cudzej komorze.
— Ależ oni z dawien dawna nalatywali gromadami na nasze kraje, a czasem nawet daleko się zapędzili. Wiadomo to przecież. Niszczyli plony, zjadali na polach na surowo całe łany zboża jak szarańcza. Czasami rzucali się nawet kupami ogromnymi na dobytek, na trzody pasące się na pa-