marz z Krzyworówni z siwą brodą. — Maksym to sprawiedliwy człowiek, to ich nadrabin.
— No, to dobrze. Król umie czytać i ober-rabiner umie czytać. I już cała parada.
— Co to za sposób, Mechel? — mruknął ostro Bjumen — jedziesz do nich w gościnę i obrażasz.
— Ależ nie! — Hamerłeńko ze zduszonym chichotem stroił coraz to inne miny. — Widzicie go! Bałaguła mądry się znalazł! Właśnie ja powiadam to: nikt nie umie pisać, a same rabiny. Od kiedy tu jesteśmy, od Jaworowa, nic tylko same Talmudy, same fełosofije i szkoły. Ot, to chcę powiedzieć, że w tym kraju na rabinów urodzaj.
— Abyś wiedział, cymbale, tutaj był nasz Balszemtow. I tu od Pana Boga niejeden się uczył. Nie z książek, z pierwszej ręki! Ha! — zadudnił Bjumen.
Januńcio rozjaśnił twarz i wzniósł oczy ku niebu.
— Z pierwszej ręki — powtórzył jak echo. — To właśnie, proszę-ż w honorże, ten pan z grubej książki, ten Żegota w pieśniach narodu naukowo na rozum kładzie. Z tchu Bożego — powiada — proszę-ż ja...
Rozmowę przerwało nagle dziwne zjawisko. Nie wiadomo skąd, czy z góry czy z dołu, bez odgłosu, bez szelestu nawet, zaledwie kilka kroków przed nimi pojawił się wysoki, chudy a wyprostowany staruch w poszarzałym od dymu chłopskim ubraniu płóciennym, z kościstą twarzą, z białą kudłatą głową. Za nim tuż koło nogi biegła łasiczka, a przodem trochę z boku skakał poszarzały od dymu czy może od starości — kruk. Łasiczka pierwsza zauważyła obecnych. Pokazała zęby, zawahała się chwilę, jakby się miała rzucić na kogo. Po chwili znikła. Kruk skakał bez przerwy przodem obok starego. Starzec uważnie niósł w prawej ręce ciężki, gliniany, pokryty sadzą dzban z dwoma dziobami. Stąpał niespiesznym, bezczasowym krokiem — jak przywykł pastuch, co wiek swój spędził na tym, by nie dążyć nigdzie, tylko bez zmęczenia, z wolna postępować za trzodą owiec rozsypaną górami-przestworzami. Krzepko kroczył a prawie więcej na bok stawiał kroki niż naprzód. Podpierał się z lekka kijem z katrafoi, na którym wykarbowane i zasmolone były jakieś znaki. Zbliżał się powoli ku źródłu. Niebieskie wypłowiałe oczy dziada patrzyły prosto przed siebie. Zdawało się, że niewidomy. Zapachniało odeń ostrym dymem jałowcowym. Jak gdyby sam główny Dym, praojciec wszystkich dymów, co wciąż snują się z chat na
Strona:Stanisław Vincenz - Na wysokiej połoninie Pasmo III.djvu/258
Wygląd
Ta strona została skorygowana.