Strona:Stanisław Vincenz - Na wysokiej połoninie Pasmo III.djvu/245

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

na, że gazda tu dobry — niedźwiedziątkom da żyć. Jak każdemu co nieszkodliwy. A poznały, że teraz nastali ludzie nowi — twardzi. Ten stary zbój siwuch zakarbował sobie i ten sierota także chyba: nowe czasy idą. No, a kto wie jak lepiej.
Ojciec westchnął tylko, nic już nie odpowiadał.
Takie to nasze wersałemskie kłopoty z niedźwiedziami, Semienennyku. I takie moje zmartwienia i z bratem i z Sokołanem. Ja strzelec, tak. Ale na komendanta — tom pusty. Nie umiałem ich osiodłać. A za Ptachę nie odpłaciłem. Jedna Smaha z honorem wyszła.

3
PRZEŁĘCZ

Powoli karawana podsunęła się ku przełęczy. Buk przybliżył się, sterczał wysoko nad nimi, dość było głowę zadrzeć by go zobaczyć. Chwiał się na tle nieba głową złotą i srebrnostalowym tułowiem. Nad nim to krążyły, to umiejętnie i mężnie wywijały się wichrowi dwa wielkie ptaki. Ich głosy przenikliwe jak świst biczyska wyzywały wiatr. I przedzierały się przez wianie: bijj, bijj, bijj!
Coraz równiej było. Już nawet piechury, niepotrzebni do podpierania wozów, wysforowali się naprzód, by być prędzej u źródła. Zanim doszli do buka, zobaczyli, że pozostałe wozy wynurzyły się ze skrytek na powierzchnię, jak gdyby wypłynęły z toni Bukowca. Już szły jeden za drugim, było ich co najmniej dziesięć. Na samym końcu jechał Abrum młodszy. Towarzyszył mu zeschły starowina, Jurinczina Biłohołowyj z Bereżnicy.
— Ot, tu stary buk Doboszowy, Hospod pomógł — odetchnął Semienennyk.
— A czemuż Doboszowy?
— Tutaj Dobosz ze swoimi kiedyś przy płaju zasiadł na rowtę żołnierzy, którzy go ścigali. Tu była puszcza. Każdy z junaków skrył się za pień taki tęgi jak ten. I był gotowy do strzału. A Dobosz pożałował żołnierzy: to biedni ludziska, nic nam nie winni — powiada. — I nic nam po nich. To po durnemu bez potrzeby zabijać.