przecisnął się doń starszy, czcigodny rzemieślnik, garncarz z Pistynia, zwany Januńcio. Ubrany był w odświętną ciemnoszarą czamarę szamerowaną, jakie nosiła szlachta zagrodowa. Bo choć nazwisko miał zwyczajne, wiejskie, po matce był szlachcicem. Uważał się za szlachcica.
Mimo poważny wiek, nasz majster sam jeszcze lepił swe czerepy, a co najważniejsze, w tajemnicy przed wszystkimi, osobliwym, jemu tylko znanym sposobem, barwił pomysłowe i fantastyczne ich wzory. Czytywał czasami gazety, stale czytał żywoty świętych, senniki, lecz także zbiory pieśni ludowych. Miał kilka grubych książek na własność. W codziennym życiu skąpy w słowa, stawał się rozmowny w niedzielę. Chętnie wtedy filozofował z wnukami. Podróż weselna widocznie była dlań świętem. A może wówczas nawet rozszerzył swe rodzinne uczucia.
Przez okulary, oprawione w stary tandetny drut, co ledwie trzymały się kupy, siwe, głęboko osadzone oczy Januńcia patrzyły uważnie i badawczo. Piękną, długą głowę zdobiło wypukłe, mało porysowane czoło. A szlachetności dodawał obliczu śmiały i ostro zarysowany, choć wcale niewąski nos. I wreszcie z nieoczekiwaną wśród tego spokoju fantazją, tęgi wąs rozmachnął się w górę. Gdy miał przemawiać Januńcio, na twarzy jego, na tle niepokalanej naiwności, ujawniało się coś, jakby bolesny wysiłek samodzielnego myślenia. Pana Karolcia znał od dziecka, lecz miał w zachowaniu godność.
— Proszęż-ja — mówił wolno i bardzo wyraźnie — i przepraszam w honorże pana sędziego (a był to zwyczaj galicyjski w rozmowie podwyższać rangi i tytuły). Pan sędzia nam to rozpowiada ślicznie, jak panowie-Hiszpanowie kłopotali się o zbawienie. A nas by jeszcze od strony krawca korciło wiedzieć. Co myślał sobie krawiec, ten za przeproszeniem — takie przezwisko trudne jakieś — zawstydził się Januńcio.
— Rarytas — podpowiedział pan Karolcio.
— Za przeproszeniem i proszę w honorże pana sędziego, rarytas — powtórzył z poddaniem Januńcio — panie sędzio, panie radco, kiedy mnie garnek się uda, to bardzo piękne imię fasuje u mnie i u moich dzieci, a kiedy nie daj Boże się nie uda, to my go wcale brzydko nie przezywamy. I proszę-ż w honorże, jaki ten świat! Taki majster ten Pinkas i za to — przezwisko. No tak, ale co on myślał, bo mnie się coś zdaje, ze on im się nie bardzo odwzajemniał za miłość; ani za pre-
Strona:Stanisław Vincenz - Na wysokiej połoninie Pasmo III.djvu/219
Wygląd
Ta strona została skorygowana.