Strona:Stanisław Vincenz - Na wysokiej połoninie Pasmo I.djvu/524

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

wszędzie nosił. Urzędy dawały mu, co chciał, dawały mu także, czego nie zażądał: ochronę dla przejazdu i wędrówek przez niebezpieczne góry, w rzeczywistości szpiegów i obserwatorów gubernialnych. Gdy wyruszył z Kosowa, gruchnęła wieść w górach, że jedzie Graf cudzoziemski, cesarski, prosto z Wiednia.
Kipiała wiosna po puszczach. Po graniach i grzbietach jawory górowały ostrą, pyszną zielenią. Na stokach bukowinki sławiły słoneczko, świeciły tysiącami zwierciadełek, w każdym listku odbijało się lice słonkowe. Ze smerek świeczniki gorejące tryskały — szyszki czerwone, całe procesje płomiennych świeczników puszczowych chwiały się w wietrzyku wiosennym, kłaniały się ognistemu Panu, gaździe Wierchowiny — Słoneczku. Niosły zapach leciutki, co zapewne umierającemu by ulgę przyniósł ale może na pożegnanie z życiem i żal ostry, tnący serce, że świat tak piękny i boży, a człowiek w tak krętą norę swej doli zaryty. Dołami wokół carynek leszczyny oblepiły się słodziutką, mdłą spadzią. Pszczoły gazdowały tam, dudniły leszczynami. Leśne krzewy, maliny, z patyków zeschłych jak słoma, wydzierały listki soczyste. Odnawiały się, nabierały blasku żywego liście ożyn, co w pokorze, przy ziemi, pod śniegiem zimę przetrwały. Wśród trawy różowiły się szafrany, a na przełęczach w ukryciu spod resztek śniegu wyzierały mirty górskie. W bukowinkach na stokach północnych bezkreśnie płynące ludy i rzesze białych i fioletowych storczyków wiosennych. Czerpiąc życie i świeżość rosistą z wilgotnej, zimnej jeszcze podściółki zaschłych liści bukowych, błyszczały niewinnie, tylko dla wiosennego bytowania stworzone, lękały się jednego promyka gorętszego trochę. To życie tak jedyne, tak krótkie, a tak pełne krasy: tydzień wcześniej za dużo śniegu, tydzień później za dużo ciepła.
Obłokami woni otaczały przybysza, przypominały mu o dalekiej ojczyźnie rozkwieconej, słodkiej Prowansji. Prawdziwie, ten dziki i pogański kraj w pięknie swym godzien jest stanąć prawie obok rozśpiewanej, chrześcijańskiej Prowansji.
Jaskółki krążyły wokół chat i kolib. Jastrzębie szukały wronich gniazd, wrony goniły każdego rabusia jastrzębia, co jednym machnięciem skrzydeł wzbijał się ponad rozkrzyczaną hałastrę wron. Czarne bociany dolatywały do brzegu puszczy i wracały ku łąkom bagnistym. Połoniny rozśpiewane jak gdyby fletami. Bez przerwy grały tam kukułki... Ich granie przybliżało słuchaczowi niezmierzone przestrzenie górskie. I spra-