tam ich przywitano gęstymi strzałami. Dali za wygraną, napadali tylko na chaty co słabsze i mniej obronne. Ze wszystkich watah górskich nikt się nie ruszył, aby ich przepędzić.
Coraz większy zamęt był. Pieniądze wciąż topniały, ciągle szły konie to z Kosowa, to z Węgier, to z winem, to z wódką. Lecz kupcy w góry się nie spieszyli. Nikt nie kupował koni, wołów ani kóz. Nawet nie byli skorzy Ormianie dawać kozy na wypas biedniejszym ludziom w górach. Jarmarki węgierskie zamknięto, na doły nikogo stąd nie wpuszczano. Gdzieniegdzie trochę ciasno zaczęło być wśród sławnej słobody.
Już dobrze rozhulała się słoboda, a nie było jeszcze wieści o posłach. Coś zbyt długo nie wracali. Tak długo, że już przestali im zazdrościć ci, którzy nie poszli. Kto wie na jakim świecie ta Widnia cesarska? Ciekawa rzecz, czy można stamtąd wrócić do chaty? Już miano ich za przepadłych.
Od Szkindów szły jeszcze inne wieści:
— Stamtąd, zza gór — powiadali — nie puszczają nikogo tak sobie. Jeśli posłowie wrócą, to kto wie... może przystali do pańskiego stanu. Wrócą — może z mandatorami, hajdukami, wojskami... Albo sami przebrani ohydnie, niesławnie, w szarapackie stroje połatane. Pióropuszyć się będą, kogucić, wywyższać. Pychą mamić a zwodzić głupich. Potem zaczną coś szeptać chytrze, namawiać, zaprzęgać Bóg wie do czego. W końcu pańszczyznę tu wpuszczą. — Z dala od nich! —
Widać było, że przecież na tej ziemi, a nie na innej ta Widnia — choć może gdzieś na samym krajuszku — bo posłowie wrócili. Opowiadali wszyscy jednakowo. Chybaby tam gdzieś razem wszystkich ich zamroczyło. Jednak nie spadli z obłoków, tylko po prostu przyjechali drogami, płajami, wierchami, byli zdrożeni i zmęczeni. I czego nie naopowiadali! Dopóki byli razem, przeważnie opowiadał sam Dmytro. Kiedy już rozeszli się po wsiach i po chatach, zlatywali się do każdego ludzie z daleka, Bóg wie skąd. Nikt nie wiedział, co ma o tym wszystkim myśleć. Każdy niemal z posłów już i sam nie wiedział dobrze, co mu się śniło, a co naprawdę widział. I dzisiaj pośród tych gór, co toną w bezczasie, trudno jest wierzyć, że jest jeszcze coś innego na świecie.
W mgłach jesiennych utonęły zdarzenia. Wynurzały się z mgieł, kiedy chciały. Przemieniały się do woli.
Wędrowcy przyzwyczaili się nie żyć tak na co dzień, lecz oglądać wciąż coś nowego, dziwować się wciąż, lub co najmniej innych zadziwiać, dziwami oszałamiać. Gdy wypoczęli
Strona:Stanisław Vincenz - Na wysokiej połoninie Pasmo I.djvu/472
Wygląd
Ta strona została skorygowana.