rozpadł. Nad chatą zagospodarowaną w ciągu pokoleń, której klecie swym dostatkiem i teraz radują oczy gościa, unosi się błogosławieństwo dziada i spokój.
W tej to chacie dziada-poczynacza gazduje teraz, choć stara, bo blisko osiemdziesięcioletnia, jednak zdrowa i potężna, a nawet niemal groźnie wyglądająca, siwooka baba z rodu Palijów, bezdzietna wdowa. Nabrała sobie od ludzi kilkoro małych, jasnowłosych dziatek. Gdzie tylko stąpisz w chacie — siedzi dziecko. A surowa baba hoduje to wszystko, pieści i hołubi. I opowiada im o dawności, o przodkach, o gazdach bogatych, o junakach i wieszczunach potężnych.
W niedalekim sąsiedztwie, na drugim stoku grunia, wśród najpiękniejszej bukowinki Szkindowej, na górze nad Prosicznym, otoczone wielkimi, rosnącymi bliźniaczo bukami, przyrodzone zagłębienie, jakby twierdza, kryje w sobie owo źródło Szkindowe, bijące ze skały i w wielkiej wydrążonej smerece poidło dla bydła. Tam właśnie jest wielkie, jakby za wielkie dla obecnego gazdowania, dziś jakieś smutne i niczyje, Szkindowe obejście. I po podwórcach, wśród worini kręcą się blade, czarnookie dzieci, tureckiego rodu.
Z drugiej strony Riczki białej na wzgórzu jest Wasylukowe obejście. Tam urodził się Dmytro Wasyluk. Stamtąd wzięła rozpęd jego wędrówka, żywot śpiewaka i opryszka. Około tej chaty wciąż krąży opowieść Andrijkowa. Tam jeszcze przed trzydziestu laty żył i przebywał ostatni z Wasyluków, potomek bratanka Dmytrowego: jasnowłosy, łagodny, gościnny, lecz małomówny i nieprzenikniony, a spokojny jak największy pan — jak wszyscy z rodu Ponepaleków.
O rodach swoich panowie co możniejsi kazali pozapisywać dużo papieru. I to takich papierowych wieści całą mogiłę pozapisywali, których nikt nie pamięta, ani nikt nigdy nie przekazywał słowem żywym, co to jak krew bieży od pokolenia w pokolenie. Tylko siedział nocami jakiś połatany papiernik chudogęby, na głodno wymyślał i wypisywał po to, by mu grosz pański nie tak skąpo spływał, albo, aby go ci mocarze do furdygi nie posadzili. Ale o rodach górskich, to jasna rzecz, nikt nic nie mógł wymyśleć, gdyż nie tylko sam swoim rodem każdy się chełpił, lecz i drudzy to samo o nim powiastowali. Jednak nikogo dotąd nie skorciło to zapisać. Niech będzie! Wolą końskich rodów prowadzić metryki. Bo za konie z papierami jest grosz jaki taki. A za rodowego człowieka?
Strona:Stanisław Vincenz - Na wysokiej połoninie Pasmo I.djvu/343
Wygląd
Ta strona została skorygowana.