Strona:Stanisław Vincenz - Na wysokiej połoninie Pasmo I.djvu/327

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.



Czas by nam już skończyć z ludźmi lasowymi! Wojowali, co wojowali. Siły namarnowali, natopili dość tej siłki, jakby wszystkie skarby płomienne, gorejące z Kiedrowatej w Szybene jezioro powrzucali. Setki ich były i tysiące. Setkami na szubienicach pańskich poginęli. I to nie tylko po miastach tak ginęli, bo gdy panowie posunęli się w góry, wszędzie: po miasteczkach, po wsiach i po wzgórzach stały te czarne szubienice. A ilu ich poginęło od ran! Sami towarzysze na ich własną prośbę nieraz ich dobijali. Niektórzy powrócili na gazdostwo, lecz mnóstwo po świecie się rozeszło. A ilu po puszczach gdzieś przepadło!
I nic nie wywojowali! A teraz jeszcze tęskno nam, nieznośnie smutno od tych powieści. Bo już zapieczętowany dla nas ten świat, od kiedy junaków nie stało!
Lecz, jeśli sam Dobosz z toporem gromowym i siłą wielikańską nie mógł dać rady! To już gadanie puste! Ot chyba, aby się gęba-kłapaczka nie zamykała tym powiastunom-gadułom różnym, co to niby nas pocieszają i grzeją nas, a naprawdę to na smutku naszym wygrywają sobie jakby na cymbałach, targają serce jak ząb rozbolały. Bo w piersi coś tak głęboko nam odjęknie, jakby cymbały wodne zagrały! Jakby granie samo szło z głębi od tej trembity skalnej Prutowej, co to ukryta w skałach, dzwoniła w wodospadzie pod Jamną, nie tak dawno, jeszcze przed stu laty, zanim panowie te skały szczęśliwie prochem rozsadzili. —
Ot, tak sobie poczyna i w nowszych czasach ten powiastun Andrijko z Ropy-Uroczyska, co o kędziorach junackich wciąż baje, a sam łysy jak połonina, gdy śnieg ma spaść. Po nocach spać nie może, tylko by wciąż coś wymyślał, wspominał. — A gadałby, choćby i do drzew. I razem z wiatrem połonińskim trawy by pobuntował. Albo czasem jakiegoś nieszczęśliwca gdzieś w lesie opadnie i parzy go gębą, jakby nań miechem ognistym dął.