Więc umiał Dobosz ożywiać nadzieję, więc podnosił serca biedaków. I wszędzie zyskiwał pobratymów.
Wszędzie po dziś dzień utrzymują się te powieści, jak to Dobosz zachodził do wsi: Jak idąc w święto na służbę Bożą, rozsypywał dukaty po ścieżkach, po drogach i koło cerkwi. Jak umyślnie wyszukiwał biedaków. Jak ratował ich w nędzy i obdarowywał. Jak niszczył rejestry dłużnicze bogatych lichwiarzy, którzy wtedy już mackami swymi wieś omotali. Ale opowiadają także, jak raz natknął się nań jakiś biedaczyna żydowski, który, mozoląc się długo nad rzeką, wreszcie schwytał sobie rybkę i niósł ją do domu na szabes. Żydek, spiesząc do domu, myślał sobie, co by to było, gdyby tak spotkał teraz gdzieś tego strasznego Dobosza. Aż tu nagle Dobosz wyrósł zza skały. Lecz uspokoił zaraz biedaka, gdy zobaczył jego przerażenie. I dał mu parę dukatów na szabes. — Nie bój się Dobosza bracie, nic się nie bój. Boś biedak, boś jednego rodu ze mną. —
Nigdy, ani na chwilę nie zapominał Dobosz o biedakach, o rodzie swoim.
Także czemnie przeprosił za napad Baal-Szem-Towa, wielkiego wieszczuna żydowskiego, mistrza bractwa chasydów, który w owym czasie przebywał w górach. Dobosz wszedł raz do komory skalnej na skale Sokolskiej. Zdziwił się, gdy zastał tam zatopionego w zadumie Żyda, który nawet na okrzyki Dobosza uwagi nie zwracał. Dobosz zniecierpliwiony podniósł topór do góry. A wtem święte, miłością do świata płonące oczy tak silnym światłem weń uderzyły, że ręka podniesiona zastygła w powietrzu. Zmiarkował, że ze świętym człowiekiem ma sprawę, i odchodząc jak młodziak zawstydzony czapkę dukatów na stół kamienny mu wysypał. Odtąd stałe pobratymstwo łączyło watażka z wieszczunem. Nikt tego nie rozumiał, dotąd nikt nie rozumie. Nawet te księgi, które od Mądrości światowej otrzymał pustelnik, są w komorach Doboszowych wraz ze skarbami zaklętymi przechowane.
Opowiadają dalej o Doboszu, jak gotów był, każdej chwili, gdy mu ktoś poskarżył się na ciężką krzywdę, w gniewie i we wzburzeniu polecieć, pognać, choćby nawet daleko, i pomścić krzywdę lub groźnie upomnieć krzywdziciela. Jak, przechodząc przez sioło, brał dzieci na ręce, jak pieścił je, tulił i junakom tak samo czynić nakazywał. Jak gwarzył z dziećmi pogodnie, poufale i żartobliwie. Jak dawał im dobre i mądre nauki.
Strona:Stanisław Vincenz - Na wysokiej połoninie Pasmo I.djvu/253
Wygląd
Ta strona została skorygowana.