Nadzieja jak ozimina drzemiąca pleniła się i pracowała pod śniegiem, czekała wiosny, wyglądając, kiedy zaświeci święte słoneczko, kiedy zazielenią się gaje, nadsłuchując, kiedy doleci z gór okrzyk Doboszowy.
„Tam — ot — gdzieś wysoko, w skałach zimuje teraz Dobosz. I duma, zadumuje się! Jak podsadzić wielką beczkę prochu pod ten cały świat pański. Jak przynieść słobodę, szczęście i skarby biedakom...!“
„A kiedy zagra trembita doboszowa, cały świat biedaków powstanie i zwycięży.“
Tak sobie szeptano. —
Ale podczas zimy, podczas zejścia do osiedli, niejednego junaka pańskie sieci pajęcze omotały, niejednego wyłowiły. Niejeden wygłodzony w puszczach, przylepł do słodkiej lubki i odurzony, pijany słodkością wpadł, jak głuszec na tokowisku, pod strzały myśliwych. Niejednego uwiodła gorzałeczka żydowska, którą w owe czasy na pański rozkaz Żydzi gazdom przemocą wpychali, i co miesiąca zostawiali bez pytania nowe baryłki koło chat. Niejeden nawet zapomniał o tym, że człowiek lasowy na zawsze już jest człowiekiem lasowym, że nie ma dlań, nie może być gazdowania, dopóki Dobosz nie wywróci całego porządku tego świata. Tak dając się uśpić ciszy i odległości ojcowskiego osiedla, zaczynał gazdować. I wciągał się tak powoli. Nieraz nawet już całe lata gazdował. Aż go schwytała — po latach — jakaś przygodna rowta smolacka, co w góry się zapędziła. Spętanego, przykutego do konia, zaprowadzono do sekwestru, do katowni. Tam go indagowano, poddawano „konfesatom korporalnym“, torturowano celem dobycia zeznań, okaleczono i w końcu stracono na szubienicy.
Przed każdym rozstaniem umawiali się opryszki, że zejdą się na jakimś szczycie. Albo na Głyfie w Żabiem, albo na Hordjem między Kosmaczem a Worochtą, a najczęściej na Ihrecu, dostępnym z czterech wsi, z Żabiego, Krzyworówni, Jasienowa i Riczki brusturskiej. Ale także na innych, odległych połoninach na Sudiji, na Babie Lodowej.
Na wiosnę, skoro tylko buczki i brzozy się zazieleniły, a szyszki zaczęły się czerwienić pod szczytami, schodzili się junacy na równej i przestronej połoninie Ihreca. Tam witali się radośnie, już z daleka się nawoływali, hukali i „wiukali“, paląc z pistoletów na powitanie. Opowiadali sobie o swoim zimowaniu, pili, śpiewali i tańczyli. A wciąż palili z pistoletów, aż dymy z Ihreca kurzyły się lasami. Hulali tak i świętowali
Strona:Stanisław Vincenz - Na wysokiej połoninie Pasmo I.djvu/251
Wygląd
Ta strona została skorygowana.