wysoko za granią odezwało się naprzód dalekie rżenie, a potem dudnienie kopyt jak grom głuchy. Z dołu odpowiadały konie opryszków donośnym rżeniem. Niebawem zza grani ukazały się jak chmurki gromadki koni. A złączywszy się w duże stado leciały z góry, rosły jak fale z rozwianymi ogonami i grzywami, galopowały, może jaką setką ku dołowi. I zatrzymały się tuż przed samym woriniem, stając dęba, kąsając się i kwicząc, lub grzmiąc z cicha radosnym rżeniem. Wszystkie tłoczyły się wokół gazdy. Było na co popatrzeć. Koni o smutnych, zmartwionych oczach, o umęczonym wyglądzie, ze stulonymi uszami tam nie było. I takich nie można sobie było tam wyobrazić. Zmyjenskije konie to patrzyły gniewnie, grożąc sobie, sierdziście potrząsając głową, to rżały radośnie, to znów w zniecierpliwieniu grzebały nogą, szczurząc uszy, parskając dziarsko. Źrebięta jednolatki też przyleciały z matkami, lekkie jak motyle. Patrzały niewinnie i ciekawie, łagodnie i mądrze. Każdy koń był pełny, jak dobrze karmiony dzieciak. Napasione trawami nigdy nie koszonymi, wytarzane w trawach wysokich, deszczem wykąpane, błyszczały piękną sierścią różnorodną. Jak zawsze, szczególnie piękne były myszate i karosze. Ale wszystkie były dorodne: i bułane, i szpaki stalowe, i jabłkowate deresze. I konie opryszków były piękne. Lecz tu było widać, że tamte konie ze Stohu stanowiły rodzinę starca-samotnika. Była w nich ta sama siła, bujność i udałość, co w ich gaździe. Ale i tutaj nie było konia ponad Chmurkę Gromową. Jak nie było watażka ponad Dobosza.
— No, bracia, panowie junacy! — krzyknął starzec — Hajźe! Mieniajcie, wybierajcie szkapięta! A jak Bóg pomoże, odbierzecie potem swoje.
Więc dając się jeszcze nieco prosić i zapraszać junacy próbowali koni i wybierali sobie konie. Ale nie myślcie, że dobierali konie niepozorne, aby nie odbijały od terenu, aby nie odcinały się od koni reszty towarzyszy. Przeciwnie: niejeden właśnie chciał błyszczeć, odbijać świetnością. Zostawił bardziej niepozornego, choć nawet dobrze ujeżdżonego gniadosza, a wybrał pstrego, najjaskrawszego, półdzikiego. Aby w paradzie i pyszności wspaniałej wjechać do Bani Złotej! Aby wiedzieli ludzie, kto to jedzie! Aby to pamiętali!
Potem stary gazda przed odejściem urządził im ucztę: osiemnaście berbenic bryndzy — tak opowiadają — wsypał do kuleszy. I jeszcze ich przepraszał, czy aby nie głodni. Takie to było jego biedowanie.
Strona:Stanisław Vincenz - Na wysokiej połoninie Pasmo I.djvu/242
Wygląd
Ta strona została skorygowana.