Któż nie zrozumie, że głównemu biesowi, co na niewolę tak łasy jak niedźwiedź do miodu, te pańskie harce przypadły do serca. I ośmieliły go. Ogłosił się ich opiekunem, zaczął chodzić, biegać, jeździć i latać cieleśnie po całej ziemi i w całej paradzie. Wcale się nie krępował ani nie wstydził, nie tylko nazywał siebie otwarcie biesem i tak się kazał tytułować, nawet pokrzywiał się Bogu śmiało. A kiedy w tym rozsmakował, odkrywał paradne stroje i spod nich pokazywał niebu golutką huzycię. I ci co byli po to, aby go dojrzeć, ostrzec innych i wykląć, udawali, że nie widzą. Przeto nadal chełpił się tyłkiem, jakby nie było piękniejszego, a w wielkie święto ogłosił swoje prawo, uroczyście zatwierdził niewolę i za to dawał się z łaski całować dostojnikom. Nikt mu nie chciał sprzeciwić się, ani nie śmiał. Zrozumiał, że jego czas przyszedł, otworzył ziemię swoim rodom do podziału: niech odtąd nie będzie dziedziną człowieczą jak niegdyś Bóg ustanowił, tylko czortową. No i czortowe rody-narody zsypały się na ziemię i zaczęły ją dzielić: to twój kraj, a to mój. Nie kłóciły się, nie wojowały między sobą, bo to czorty nie ludzie. Słuchały głównego mistrza do cotu. Wszystko już szło im gładziutko.
Wtedy to hajduki węgierscy na rozkaz swych panów zaczęli napadać i prześladować gazdów. Uczepili się także rodziny Hołowacza.
Cierpliwi i mądrzy gazdowie modlili się gorąco do niebios, aby Bóg opamiętał tych napastników i całą tę pańską plagę oddalił! Milczało niebo. W końcu wyczerpała się cierpliwość, ustało dziecięce wznoszenie oczu do niebios. Gdy hajduki związali i powlekli ze sobą dumnego i pięknego brata Hołowaczowego, obwinionego o rzekome zuchwalstwo wobec kasztelana — zaciskał zęby i pięście Hołowacz. A potem — tą samą ścieżyną wśród carynek słonecznych, gdzie niegdyś z bratem dreptali, jako białe, wesołe dzieciaki, chadzał do brata do katowni pańskiej, aby po długim czekaniu, błaganiu i przekupywaniu hajduków — przesłać mu kawał chleba. I wydawało się Hołowaczowi, że to już inne góry, inne lasy, inne niebo, nie to samo, do którego z taką ufnością się uśmiechał i ręce wyciągał. Coś odrywało go od piersi matczynych świata. Coś tu, jakby gad śliski i obrzydły się wślizgnęło. Jak kamień o kamień szorował zewsząd nieznany dotąd zgrzyt. A kiedy miał zapaść surowy wyrok przeciw bratu, widział raz Hołowacz, jak stareńki ojciec patrzył na konie, pasące się na
Strona:Stanisław Vincenz - Na wysokiej połoninie Pasmo I.djvu/202
Wygląd
Ta strona została skorygowana.