rowi i prawi, dopóki honorowo żyli z gazdami jak starszy brat z młodszym — mówił Petro.
Cóż? zbóje, rabuśnicy wszędzie są na świecie, a w pańskich miastach i krajach chyba ich niemało. Mogli i tutaj zachodzić. Ale to wiadomo, że łagodni i spokojni byli dziadowie nasi, rachmanny naród. Pracowali sami, nikogo nie bali się na ziemi, nikomu się nie kłaniali, tylko świętości niebieskiej. Wędrowali połoninami, królowali nad puszczami i wierchami jak te orły czarnohorskie. Panowie do nich w gościnę przyjeżdżali, prosząc grzecznie o pomoc w polowaniach, o przewodnictwo. Żyli z panami grzecznie, po przyjacielsku, a nawet dobrowolnie jakieś niewielkie daniny i podarki zanosili. Tym panom, co to na dołach i na podgórzu zamki utrzymywali, niby że to od Tatarów nas chronili. Płacili ot, aby nigdy do wojny się nie mieszać. A zresztą, panowie ci to była ta sama krew co i my. To wiadomo, dokumenty pisane na to są starodawne.
Ale co prawda! Coś nie bardzo na dobre wyszła im ta rachmanność, gościnność.
Bo się potem panowie rozpanoszyli na państwie, wyrodzili, zhardzieli, zgłupieli już zanadto. A przytem „wnadzili“ się w góry. Zaczęli tedy posyłać podpanków, jakichś różnych hajduków, swoich przydupników. A ci gwałcili, deptali prawdę starowieku i prawo słobodne. Chcieli nas mieć za poddanych, za rabów, zaprowadzać pańszczyznę i czort wie, co wymyślali. Gazdowie z początku spokojnie tłomaczyli, na prawa odwieczne się powoływali, do tych starszych panów-hetmanów, czy jakich tam, chodzili, posłów posyłali. To nie na długo pomogło. Wtedy to i zaczęli opryszkowie się wywodzić. Bywało, że się uczepią hajduki, podpanki jakiegoś takiego gazdy albo młodziaka, co to właśnie od wielitów-bojowników pochodził. (Takie rodziny są jednej krwi z królami, z rycerzami najstarszymi). A w nim, gdy bronił honoru i chaty swej lub ojcowizny od napaści, jak wybuchnie w sercu krew wielikańska! To tak, jakby się jaka krynica bezdenna, obfita otworzyła, której zatkać nie można. Oho! Jak rąbnie takiego psa bardką, albo i cały ich zastęp do nogi powycina sam jeden! To już i koniec gazdowaniu! Rzucał gazdostwo, uciekał w puszczę, w Czarnohory, w Czywczyny, jak ryba do morza. Tam go nikt już nie mógł dogonić, znaleźć ani dojrzeć.
Bo tu twierdze były, „festunki“ niezdobyte: te szczyty, puszcze i wertepy! Potem zaś zaczęli się zbiegać do nich jeszcze
Strona:Stanisław Vincenz - Na wysokiej połoninie Pasmo I.djvu/187
Wygląd
Ta strona została skorygowana.