Strona:Stanisław Przybyszewski - W godzinie cudu.djvu/91

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

miedzianych, a słońce, czarnym kirem pokryte, dogorywa, swym własnym ogniem strawione.
I w tej ciszy zerwała się w nim od nowa tęsknota za tą, którą już raz posiadł, którą utracił, a miał ją na nowo z duszy swej odtworzyć, z brył swych uczuć myśli i woli na nowo ulepić — a nie miał dość sił ku temu.
Całą duszą zatęsknił za tą, której już nigdy tu na ziemi nie miał ujrzeć. Noc cudu, którą z nią przeżył rozciągnęła się w nieskończoność; zdawało mu się, że był całą wieczność z nią razem, że skosztował cały bezmiar pieszczot, całą bezdeń rozkoszy.
I mówił do niej:
— O oczy wy moje,
tyle razy spływała moja dusza w zielone głębie wasze, gdyby spadająca gwiazda w otchłanie oceanu —
raz jeszcze wchłońcie bezmiar mego bolu; niech się w waszych bezdnach rozpłynie jak strumień światła niewidzialnych gwiazd w bezkresnych przestworzach, —
o oczy wy moje!
— O usta wy moje,
tyle razy błądził wasz smutek na mej piersi, wżerała się wasza rozpacz w me ciało, a wasza pieszczota syciła me usta słodkim jadem niewypowiedzianych żądz — tyle razy składałyście się do rozkosznych szeptów, do rozpustnych krzyków i bezładnych bluźnierstw,
raz jeszcze niechaj się rozchyli wasz czarowny kielich, a zeń spłyną w mą duszę wasze straszne czary,
o usta wy moje!