Strona:Stanisław Przybyszewski - W godzinie cudu.djvu/82

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

od nowa Twoja chuć nabiega — przeze mnie i we mnie zostałeś poczęty — przeze mnie i we mnie dokona się żywot Twój…
A po olbrzymiaj sali rozeszło się gdyby łkanie jesiennego deszczu, gdyby zaduszne tchnienie grobowych tajemnic, gdyby niewypłakana łza, co skamieniała na oku, stężałem w bolu, a o sklepienia odbił się żal i jęk:
— Pomnisz noc, gdym tuliła Twą twarz w mych dłoniach; gdym obejmowała Cię gorącym oplotem mych ramion; głowa Twa spoczęła na mej piersi, a jam błądziła cichymi palcami w Twych miękkich włosach?
Wił się z bolu; głos ten pełen jęku, pełen nieziemskich tęsknot, pełen strasznych wspomnień zapierał mu łkaniem piersi, wrastał w krtań — kajał się i błagał:
— Och chodź, chodź — tak długo czekałem na Ciebie, czekałem w tych strasznych grobach, bo tak mi dusza mówiła, że tu Cię odnajdę, i tu Cię mieć będę, ile razy zechcę.
Odzież Cię uchwycić? Patrz szukani Cię naokoło, roztwieram me ramiona — spłyń — spłyń…
I zdało mu się, jakby ktoś przypadł do jego kolan, czołgał się przed nim, zwieszał się na jego szyi, opadał na jego piersi z rozkoszą i bólem mdlejących zachwytów.
Długie milczenie zaległo cedry sklepień i zielony syenit ścian poza kolumnami…
I czuł, czuł jej ciepłą, drobną, miękką rękę, widział ją w swej duszy, jak się nad nim chyliła i szeptała namiętnie:
— Tak długo błądziłam, szukałam i czekałam, czy może Twa ręka nie wyrwie mnie z nicości, nie ujmie mnie w kształty i w ciało nie przetworzy…