Strona:Stanisław Przybyszewski - W godzinie cudu.djvu/66

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

bo, co w piekielnych żarach płonęło. Iskrzące się mgły, to powietrze, które go otaczało, a rozpalona ziemia syciła ogniem jego rumaka. Szyszak gorzał na jego głowie, a stalowa zbroja ciało mu przepalała.
Jechał w dzikiej rozpaczy, bo w ramionach jego omdlewała z pragnienia i żaru mściwego słońca ta, którejby własną krew dał do picia.
I coraz wolniej wlókł się olbrzymi rumak, co chwila potykał się, padał na kolana, zrywał się znowu, kark mu obwisł, drżał jak osika, zdawało się, że krok jeszcze, jeszcze jeden wysiłek, a musi się wywrócić.
Ale naraz zarżał radośnie.
Bo otóż wśród tego pieklą, tego żaru iskrzących się mgieł i ognia ziemi naraz zielony ruczaj — strumyk.
I już miał ją zesadzić z konia, skropić jej skronie, ale nagle, jakby z ziemi wyrósł, powstał potężny, czarny rycerz, stanął straszny w olbrzymim majestacie, a głos jego rozległ się echem trąby ostatecznej:
Jam jest ten, który kładzie kres wszystkiemu szczęściu i wszelkiej rozkoszy na ziemi.
Jam jest ten, który był ponad wszelkim początkiem i będzie po za wszelki koniec.
Bóg, Szatan, Przeznaczenie!


Znikło upiorne widziadło.
Spojrzał w dół — w kotlinie u stóp jego to rozkołysane