Strona:Stanisław Przybyszewski - W godzinie cudu.djvu/40

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

skończona burza obłędu, od pierwszej myśli, co na podobieństwo jadowitego pająka wszystkie inne usidla, aż w czarne odmęty, gdzie się dusza gubi i w drobne skorupy rozbija…
A nagłe poczęły się te wszystkie głowy wyłaniać: widział ramiona wyciągnięte ku niemu, postacie schodziły, zlewały się, wyskakiwały ze ścian, rzucały się na niego; piekielny śmiech, chichot, plącz, jęk, przerażające krzyki i skowyczące wycie rozległo się po sali, odbiło się tysiącznem echem po ścianach połamanych w tysiące kątów; oplotły go lubieżne ciała; zawisły mu na szyi, stłaczały go wdół, porywały go w ramiona i podrzucały w górę; rozpasała się wokół straszna orgia nagich członków, potwornych splotów, dzikich podrywów, — lecz w tej samej chwili rozwiał się majak szatański.
Ujrzał ją w krzyż rozpiętą na ścianie w całym przepychu jej piękności; ramiona jej owiły miast naramienników złote węże, złote węże oplatały kostki nóg, a biodra opasała złota przepaska, zamknięta na łonie kwieciem lotosu, wysadzonem drogim kamieniem.
Patrzała na niego przymrużonemi oczyma; z poza długich rzęs wybiegały lubieżne węże kuszeń i wabień; kołysała się z rozkoszną pieszczotą na krzyżu i szeptała gorącym głosem:
Pomnisz, jak mnie ojciec mój przywlókł przed twój tron nagą, pełną wstydu i łęku?
Pomnisz, gdyś siedział na tronie drżący, spragniony i wyciągałeś ku mnie twe stęsknione ramiona?