Strona:Stanisław Przybyszewski - W godzinie cudu.djvu/31

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

tła, patrzał przez potężne pryzmaty latarni na wiecznie nowe cuda świetlane.
Widział strugę światła, w klin rozlaną na cichych bezdrożach, w świątecznie czystych nocach księżycowych.
Świetlista, przeźrocza dłoń legła pieszczącym połyskiem na słodkiem łonie kochanki, rozlewała się po niem i przesuwała, jak się przesuwają milczące a spragnione usta wzdłuż drgających piersi dziewiczych.
Noce cale patrzał na tę tulącą pieszczotę, to spragnione błąkanie świetlistych dłoni.
To znowu widział, jak światło haftowało złotym rąbkiem pomarszczoną toń. Jak daleko oko sięgało, pajęcze kręgi złocistych koronek, — coraz większe, coraz szersze, im dalej wzrokiem wybiegał, — a granitowy słup zdawał się jeszcze wyżej w niebo strzelać, dumny czarownym przepychem złotego obszycia.
I patrzał bez końca na olbrzymie sieci pajęcze, usnute z złotych nitek, patrzał na przesuwające się, zwiewne i nieskończenie faliste nici roztopionego złota, jak się z sobą zlewały, wzajem się przeszywały, albo też biegły wzdłuż siebie wyciągniętą struną gwiezdnych promieni.
To znowu widział światło latarni, jak się rozpacznie wżerało w gęste tumany mgieł. Coraz nowe, coraz silniejsze mgły opadały na morze, rozwiewały się znowu, aż wreszcie zbiły się w nieprzedarte obłoki.
Patrzał i czuł tę straszną walkę światła, jak się potężnym klinem wdzierało w gęste opony, jak ostrymi szponami szarpa-