Strona:Stanisław Przybyszewski - W godzinie cudu.djvu/21

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Śnił, był królem…
O bolesna rozkoszy bezsennych nocy, kiedy leżał na tarasie swego pałacu i patrzał na gwiazdami obsiane niebo.
Wokół pięły się podzwrotnikowe bluszcze; z ciemnych krzewów wyrastały złote kiście czarownego kwiecia; pięły się kwiaty, jakich jeszcze oko ludzkie nie widziało: kwiaty z olbrzymimi kielichami, gdyby dzwonki mosiężne, kwiaty z liściem, połyskującym barwą roztopionej miedzi, kwiaty wkształt łona rozkwitających dziewic, kwiaty, które, zda się, żywemi oczyma patrzały, oczyma śnieżnych mew i albatrosów... to znowu łodygi, jak lilije z zamarłych serc wyrastające, to znowu płomienne języki wykwitłe z bulw, co wyglądały jak potworne czaszki ludzkie — całe nieprzerwalne gąszcze najdziwaczniejszych kwiatów. Wokół, jak daleko oko sięgało, olbrzymie ciemne lasy, porosłe paprociami, storczykami, ananasami — a wszystkie te latoroślą pięły się po palmach, kokosach, drzewach chlebowych, wiły się wokół nich, splatały i wiązały drzewa, przechodziły z gałęzi jednego pnącza na drugi, a z tarasu królewskiego pałacu wyglądał las owity powojami i lianami, gdyby jedno olbrzymie, potwornie splecione wężowisko.
I w gwiazdami olśnionej, błękitnej nocy, w całym tym odmęcie zapachów, kształtów, barw, śnił on — król — o niej jedynej — tarzał się w gorączce tęsknoty i pragnień, wił się po miękkich kobiercach, wgryzał się palcami w ziemię, odurzał się jadowitą wonią najpotworniejszych kwiatów, krzyczał za nią — napróżno…
Aż wreszcie:
Kazał zwołać najpiękniejsze dziewice swego kraju, usta-