Strona:Stanisław Przybyszewski - W godzinie cudu.djvu/16

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

I w coraz to nowych obrazach przesuwała się przed jego duszą cała ziemia rodzinna: olbrzymia płachta, postrzępiona i pokrajana w zielone szmaty jęczmienia, w rozkwiecone białe pola tatarki, złote łany żyta, krwawe zagony ciężkich jak bicze kłosów pszenicznych — cała ziemia, umajona, rozkwitła, rozpasana w szale rozrodczym, w godowym przepychu uroczystej ciszy — cała ziemia aż hen pod górki, pod parkan białego kościoła…
Lały się świętą łaską szerokie pasy dzwonów na pola; lał się wokół promieniejącą strugą ogromny śpiew procesyi Bożego Ciała; migotały wśród czarnych krzewów, okalających kościół, białe sukienki dziewcząt, sypiących kwiatki przed nogi siwego kapłana; czerniały sukmany, przewiązane czerwonymi pasami…
Drgnął. Aż wkulił się w siebie z tęsknoty.
I znowu w nieskończonych korowodach: pochód weselny — szerokie łkanie skrzypiec z kory lipowej, ochrypłe dudnienie basów, brząkających groszami, które pan młody sypnął do ich wnętrza — i krzyk co miarowo rwał się ostrym i piskliwym promieniem w górę: Oj nasza! To znowu wlecze się po roztopionych drogach na podzimku mały orszak śpiewających ludzi. Parę dziewcząt niesie na paskach białą trumienkę zmarłego chłopca — to znowu — o, o — bez końca, bez miary, nieskończonem pasmem…
Zwolna ciemniało mu w oczach — tylko parę niejasnych, oderwanych obrazów prześlizgło się leniwo przez jego mózg — dusza się mroczyła, gasła, kołysała się w sen, aż naraz zerwała się w potężnej pieśni.