Strona:Stanisław Przybyszewski - W godzinie cudu.djvu/14

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

I kwiecie przesiąkło jej oddechem, może jeszcze drży cichym, namiętnym szeptem jej pragnień…
Bo kochała go, znała go dawno, drżała dnie całe, zanim się odważyła dać mu te kwiaty… wiedział to, wiedział z pewnością…
Wiedział, że go kochała, bo takie kwiaty dają tylko dziewice, które kochają.


Zamknął oczy i słuchał.
Widział ogromne róże, czarne, pąsowe, białe, chwiejące się na wysokich prętach; słaniały się i gięły, upojone swoim własnym przepychem.
Widział tuberozy, jak białe gwiazdy betleemskie na wiotkich łodygach; widział olbrzymie drzewa białych i czerwonych azalii, obsypane miękkim puchem kwiecia, strojne i pyszne, jak dziewicze suknie balowe; widział orchideje z otwartemi usty, ziejące obezwładniającym czarem i lilije z rozwartymi kielichami, pijące dyamentową rosę i narcyzy i bijony i begonie — całe powodzie różnobarwnego kwiecia, upajającej woni spłynęły do jego duszy.
Miękki zapach bzów majowych rozlał się cichą rozkoszą dalekich fletni pastuszych w nocach wiosennych — cichemi rękami obejmowały lilije jego serce; lubieżną rozkoszą wdychały się w niego róże; świetlistym blaskiem okoliła go woń tuberozy — rozkosznym jadem wssysał się w niego odurzający zapach kwiecia akacyi, co się deszczem i błyskawicą burzy letniej przepoiły, a wszystkie te zapachy miękkie i chłodne, jak