Strona:Stanisław Przybyszewski - Requiem aeternam.djvu/67

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

wałem się i znowu — całkiem z sił opadłem. Wkucnąłem w siebie.
Oczy wlepiłem w podłogę bezmyślny, oszołomiony straszną pustką i nocą.
To tylko wiedziałem, że muszę coś wreszcie załatwić, coś do końca przemyśleć, coś, przed czem miałem śmiertelny strach.
I nagle chwyciłem oburącz krawędź łóżka: na podłodze czołgała się, rozwiewna jaśń światła.
Przerażenie było tak okropne, że na chwilę straciłem przytomność.
Kiedym przyszedł do siebie, zrozumiałem, że prawdopodobnie zapalono lampę w domu przeciwległej ulicy.
I rozbiegło się po mnie uczucie nieskończonego ukojenia; byłem prawie wesół.
Ale naraz pomyślałem, że dlatego jestem tak zadowolony, bo ten szeroki promień światła odwrócił i rozprószył moją uwagę, którą przecież na czem innem, na czemś nieskończenie strasznem skupić miałem.
Zimny pot wystąpił mi na czoło; wiedziałem,