Strona:Stanisław Przybyszewski - Requiem aeternam.djvu/50

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

strumienie wyżerały oczy, z krtani mej rwały się zwierzęce ryki, w strasznej męce, w potwornych porodach.
Usta moje ułożyły się w dziwny sposób, począłem parskać, wiedziałem, że naśladuję trupa.
To gazy pośmiertne, krzyknęło coś we mnie.
Nie, nie! ona mówi — mówi — mówi — Boże ukrzyżowany — rzeczywiście mówi.
I mówiła.
I w tej samej chwili padłem omdlały na ziemię.
Słyszałem jej głos, płynący ku mnie z nieziemskich oddali.
Siedziałem z nią w jakiejś kawiarni, gdzieś w kącie w przytłumionem świetle.
— Boże, Boże, jak ja Cię kocham. Wszystko, wszystko kocham u Ciebie, Twoje powłóczyste, zmęczone spojrzenia, Twoje wytworne ruchy, Twoje nogi arystokratyczne i Twoje ręce, takie inteligentne, długie i wązkie ręce.
O Twoje usta kocham i Twoje czoło — wszystko, wszystko.
A kiedy grasz, to masz czasami takie wściekłe