Przejdź do zawartości

Strona:Stanisław Przybyszewski - Powrót.djvu/70

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

skierował swój mały zastęp w głęboki jar, który obok wzgórza przerzynał, i zaszył się w jego gęstwinie.
Rogosz! Oddech cały się w nim zaparł.
Jaki piekielny los ich po tylu latach tu razem zetknął!
Nieczuja zatrząsł się na wspomnienie wzroku, jakim go Rogosz obrzucił, gdy się przed paru dni dziwnym zdarzeniem w obozie Ponikły znaleźli.
Rogosz, kiedyś jego najbliższy, najserdeczniejszy przyjaciel — jedyny, jakiego w życiu miał, z którym razem wyrósł, na jednej ławie szkolnej młodość swoją spędził, z którym był związany tysiąckrotnymi węzłami tak gorącej, tak serdecznej przyjaźni, że wobec niej najściślejsze węzły najbliższego pokrewieństwa wydały się pospolitym konwenansem...
Że to się stać musiało!
W roztopach ognia niebieskich błyskawic nie mogła być widniejsza ta kotlina tam w dole, jak w bolesnej łunie chorej wizyi ta chwila, gdy na ganku domu rodzicielskiego, do którego Rogosz był go zawiózł, ujrzał po raz pierwszy ją — siostrę Rogosza.
Stała cała skąpana w blasku słońca, onieśmielona, trochę zmieszana.
— Tyle już o panu od brata słyszałam...
Odruchowo zakrył oczy, by nie widzieć tej zjawy, która w płonącej czerwieni rozblasku zachodzącego słońca przed oknami jego duszy stanęła.
— Przyszłaś mnie znowu nawiedzić? — jęknął głucho... i aby nie słyszeć cichych, jękliwych i serdeczną krwią ociekających szeptów, które natarczywem rojeniem go straszyły, począł wytężenie nadsłuchiwać, czy straszliwy ryk granatu nie wyzwoli go z tej opętańczej męki.
To, co jeszcze przed chwilą wydało mu się śmieszną i głupią igraszką — co tak namiętnie i uporczywie i z taką rozpaczną zaciekłością chciał w sobie uśpić, zdusić, a przynajmniej oszu-