Strona:Stanisław Przybyszewski - Powrót.djvu/65

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

nieć o życiu, jego rozkoszach, cierpieniach, ponętach, że zrywa więzy, pętające ją z rodziną, dziećmi, żoną, kochanką, że wzmogła się na największe poświęcenie, do jakiego człowiek dorość może: wyzbycie się swej odrębnej osobowości i zlania się w oceanie jednego jedynego Ja, jakie naród stanowi, znaczy każdego z nas znamieniem najwyższego człowieczeństwa....
— Godzien jesteś mej kuli!
Wyrwał karabin obok przykucniętemu żołnierzowi — ułożył obok siebie starannie lunetę, wymierzył: stał się jednem wytężonem okiem, a raczej zrósł się z karabinem, tak, że martwa lufa ożyła i stała się żywym organem.
I z tego zapalczywego lufy-oka padł jeden strzał po drugim. Czarny ogier stanął dęba, zawierzgał przedniemi kopytami w górze — zwalił się na ziemię... z pod jego cielska wyszarpywał się z piekielnej uwięzi kapitan — podrzucał się w nadludzkim wysiłku z pod konia, ale w tej samej chwili głowa jego, trafiona drugą kulą Nieczui zwisła — z obezwładniętych rąk wypadła szpada — żołnierze rzucili się martwemu kapitanowi na pomoc: jeden targał daremnie konia za uździenicę — dwóch starało się wyciągnąć obezwładniałe ciało kapitana z pod ciężaru zdychającego bachmata.
Nieczuja oddał karabin żołnierzowi.
— Teraz masz dobry cel — powiedział i przyłożył lunetę do oczu.
Przez ostre szkła widział onego srogiego kapitana, wolę i duszę szeregów, które pędził w świętem zaparciu się siebie pod górę, by dokonać wolę świętego Zakonu, który ludziom nawzajem wymordowywać się każe...
Uśmiechnął się.
Jutro za Tobą podążę — może dziś jeszcze...
Czem Ty? Czem Ja?!
Jedną, jedyną, mikroskopijnie maleńką komórką w tem olbrzymiem, szlachetnem ciele Narodu, do którego przynależał —