Strona:Stanisław Przybyszewski - Powrót.djvu/17

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

rękę prowadził, marznie, mimo, że i ją jaknajstaranniej otulił i w futro i w szale jedwabne i najgorętszą krwią swego serca ogrzewał.
Szli długo w milczeniu. Śnieg skrzypiał pod ich stopami, a w powietrzu zaległa taka cisza, że zdawało się, iżby można teraz obroty ziemi posłyszeć.
I on i ona pragnęli mówić, ale — jakby im głuchy lęk dech w piersiach zapierał — słowa, które się przemocą przez płot zębów przedzierały, spychała jakaś brutalna, a może dobrotliwa pięść z powrotem w gardło... drżeli na myśl, że ostatecznie będą zmuszeni wreszcie to wypowiedzieć, co im słodycz najrozkoszniejszych chwil goryczą piołunu zaprawiało, bo Pola już oddawna przeczuwała, co go nagle w straszliwy niepokój smagało i wśród nocy z łóżka zrywało.
Ruchy ich paraliżował drżący niepokój oczekiwania tej chwili, którąby się na całą wieczność odsunąć chciało, a ma się to przeświadczenie, że się coraz więcej zbliża, że czycha za każdym drzewem, że się już do skoku przyczaiła i z nienacka z tyłu człowieka o ziemię powali.
Szli coraz wolniej i ociężale, jakby już całe mile byli ubiegli — gdzieś zdala z parafialnego kościoła z zmurszałej, chwiejącej się dzwonnicy — jak ją wyraźnie widział przed sobą! — płynęły rozgłośnie dzwony, surowe, poważne, ciężkich wyrzutów pełne — park się kończył, a przed ich oczyma rozścieliła się jak widna i daleka niebieska, dziewicza płaszczyzna śniegu.
Pod tym śniegiem śniła ich ziemia rozkoszny sen o wiośnie, radowała się, że niezadługo cała się zazieleni bogactwem pierwszej runi, rozkwieci się i rozmai pychą najprzeróżnorodniejszego kwiecia polnego...
Ziemio! ziemio! szeptało mu coś miłośnie w duszy i całą przywarł do tej ukochanej ziemi, całował ją, obejmował, głaskał, pragnąłby teraz zmieść z niej gruby pokład śniegu, by módz lepiej i wyraźniej jej rozkosznych snów podsłuchać.