Strona:Stanisław Przybyszewski - Powrót.djvu/109

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

zdawało się, iż to dwie pary ramion się wzajem chwyciły w zaciekłem pragnieniu: kto kogo zmoże?!
Aha! To ten sam Wojtek, sługa, przyjaciel, towarzysz Janusza, który go ongi był pochwycił za ramiona i syknął mu w oczy: Zbrodniarzu — wtedy — wtedy — gdy świat cały rozwył się jękiem niewiasty w strasznej żałobie — niewiasty, której przyniósł wieść, że mąż jej stoczył się w przepaść z ruchomego kamienia... aha! świat cały rozwył się krzykiem żałobnej niewiasty: przeklęty zbrodniarzu!
Jakiś chropowaty, głuchy, złowrogi głos przerwał nagle milczenie:
— Ja tu z tych okolic...
Oksza oprzytomniał nagle:
— Doskonale się składa — uśmiechnął się nieswojo, bo go mroźne, zimne dreszcze przelatywały i cały, jakby był ścierpł i skostniał.
— A — a — przecież to wojna — prawda! — w wojnie rozmaite wypadki zachodzą — zmiarkował nagle, że bredzi — i całkiem się opamiętał — było, jakby mgła z oczu jego opadła, a z mózgu zwaliła się ciężka chmura.
— Czemuś dawniej o tem nie mówił? zapytał wyniośle, i zimno i spokojnie spojrzał na Wojtka.
— Bo mnie nikt o to nie pytał!
Jak to Wojtek powiedział? Hardo? Nie, nie — raczej pokornie.
— To ty z tych okolic — doskonale — doskonale się składa — jak się ta wieś nazywa? Trzaski? Trzaski powiedziałeś.
— Tak — Trzaski — i tam najrychlej na nieprzyjaciela natkniemy.
— A więc w drogę! Oksza już całkiem opanowany, bo uprzytomnił sobie, że Pan stworzył wojnę, aby każden w krwi został oczyszczon z swych zbrodni i wywyższony w swych cnotach.