Strona:Stanisław Przybyszewski - Poezye prozą.djvu/61

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.




Wokół wiekuiście cichych, śniegiem pokrytych gór, stacza noc w czarne otchłanie swoje ciemne brzemię.
Na głębie morza rzucają skały posępne cienie, co w głuchej ciszy strzegą grobu zapadłych słońc.
Już wspina się morze lśniącemi mgłami na krawędzie nieba, już ścielą gwiazdy na zamilkłej toni swe blade sny, — niby drgnienie wieczności prześlizgła się przez niebo krwawa błyskawica i spadła w milczenie, co się wokół morza święci:
Zapomnij serce, zapomnij!
A z kwiecia wieczności, co na śniegu pysznych gór wyrosło, ulatuje na ciemne morze oddech pieśni.
Niby wahająca się ręka wysuwa się zwolna cichą modlitwą na wodę, drżącymi palcami trąca o fale, gdyby o paciorki różańca, nad ciemną głębią rozwiesza żałosne kiry i słyszę, słyszę świętą gędźbę bólu:
Lat sto, a wszystko przeminie.
A święta msza morza, światło co z jednego dna wykwita i z kielichów gwiazd napowrót do dna spływa, pieśń gór, co łka w żałobnem omdleniu morza, to wszystko ton jeden, jeden sen złoty, jedno szczęście rozpaczne: