Strona:Stanisław Przybyszewski - Dzieci nędzy.djvu/177

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

chwili spokojnej nie miała, bo bezustannie nad każdym jego krokiem i ruchem czuwać musiała - znalazło opust w bezładnym wybuchu rozdrażnionych i przemęczonych nerwów:
O posagu mówisz — Uspokój się — gdybyś mi go teraz zwrócić chciał, tobym go w błoto wrzuciła, nogami głębiej jeszcze wdeptała...
Urwała, bo ujrzała na twarzy Zdzisława wyraz tak bezdennego bólu, że oprzytomniała.
Usta jego się poruszyły, ale nie były zdolne słowa wyrzucić, oczu nawet nie zmrużył, tylko bez jego wiedzy grube łzy ściskały po wychudłych policzkach.
Płakał a nie wiedział, nie czuł nawet, że płacze. po wychudłych policzkach.
Poczęła drżeć cała: litość, współczucie czy jakieś dalekie wspomnienie miłości poczęło w niej wzbierać.
— Ja o wypłaceniu posagu nie mówiłem — głos z trudem przedzierał się z gardła — całkiem mylnie mnie zrozumiałaś, ja chciałem ci tylko powiedzieć, żem... żem przepuścił, przepił wszystko — że jednak twoich pieniędzy nie naruszyłem...
— Jeżeli jeszcze raz wspomnisz o pienią-