Strona:Stanisław Przybyszewski - Adam Drzazga.djvu/316

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Adam patrzył i patrzył na rozszalały orkan ognia, który chłonął Dzierżany, słuchał zgiełku i zawodzeń przerażonej i bezprzytomnej służby i chłopów i ryków bydła i rżenie koni — i był dumny, że chyba jakiegoś cezara rzymskiego było stać na tak dostojny pogrzeb dla tej, którą ukochał, i której krzywdy mścił.
Wstał, a od żaru, jaki bił od palących się Dzierżan, wysechł doszczętnie staw jego duszy.
Czoło poorało mu się w głębokie bruzdy w kształt słońcem spalonej gleby, której już żaden, chociażby najgłębszy płóg nie użyźni, to też myśli jego rozbiegły się jak nasienne pyłki zgrzybiałych, zeschłych ostów — W dzwon serca jego walił wściekły młot jakiegoś »Dies irae« — a w głowie huczało, jakby łomot straszliwego wodospadu strumienia górskiego, co zmienił nagle swe koryto i wprost z niebosiężnych szczytów wali się w przepastną kotlinę.
Napróżno!
Rozbijał się na jej dnie w pył i gęstemi chmurami wzbijał się z powrotem w górę.
Twarz Adama zastygła, a na ustach jego zakwitł cichy uśmiech w kształt chorego kwiatu — zerwał go! — Ona kwiat każden tak kochała — więc rzucił go na garstkę popiołu, która z Jadwigi pozostała.