Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Złoto i krew.djvu/97

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— On! — wykrzyknął Korski, rozpoznając w jed nym z nieznajomych, człowieka, z którym stoczył wczoraj walkę, a który ongi więził go w podziemiach
Lecz, tamten obecnie nie ukrywał się wcale i nie miał nawet czapki nasuniętej na czoło. Przeciwnie, uśmiechał się drwiąco i ironicznym tonem zwrócił się do Korskiego.
— Cóż, drogi panie! — rzekł, z lekkim śpiewnym, cudzoziemskim akcentem. — Nie pomogło poplątanie cyferek, tak doszliśmy prawdy, a szanowny Krebs leży zabity, gdzieś pod Gdańskiem! Ale, za świadome okłamywanie nas i wprowadzanie w błąd, odwdzięczymy się panu, panie Korski! Ja zaś szczególniej, za otrzymane wczoraj siniaki!
W bezsilnej złości, zagryzł wargi, mierząc tylko nienawistnym wzrokiem nieznajomego.
Tymczasem, z piersi Czukiewiczowej wydarł się gniewny okrzyk.
— Bandyci! Zbóje! Zamordowali Brasina, zabiliście Krepsa! Czyż sądzicie, że niema na was sprawiedliwości! Że wszystko wolno wam czynić! Jest jeszcze, Bogu dzięki, policja, która stanie w naszej obronie! Proszę, w tej chwili wynieść się z tego pokoju!
W odpowiedzi, zabrzmiał zły śmiech.
— Zaraz pójdziemy, tylko załatwimy małe rachuneczki! Może odpowiecie, na nie po dobroci! A jeśli nie, to wie pan Korski, jak nasze badanie smakuje! Tylko, że wtedy żartowaliśmy, a dziś pogadamy na prawdę! Ręce do góry!
— Oprawcy! — jęknęła.
Korski wpijał się teraz wzrokiem w trzech wysokich drabów i czwartego garbusa, którzy wznosili rewolwery, gotowe do strzału. Z malującego się na ich twarzach okrucieństwa, łatwo mógł wywnioskować, że ani on, ani jego towarzyszka na żadne względy, lub litość liczyć nie mogli.
— Lepiej zginąć — pomyślał — niż znowu wpaść żywym w ich ręce!
Był zdecydowany na walkę, aczkolwiek nie mógł wyciągnąć browninga z kieszeni.

— Ręce do góry! — padła powtórna komenda,

91