Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Złoto i krew.djvu/52

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— I o mnie wspominano? — niepokój zamigotał w jej źrenicach.
— O pani nie wspominano, lecz twierdzono, że lada chwila wybuchnie niebywała sensacja!
Nie odrzekła nic, tylko jeszcze bliżej przysunęła się do Korskiego, a ręka jej, niby niechcący legła na jego ramieniu.
On, tymczasem, przemawiał:
— Skoro, nie chce pani zwrócić się do władz, ani też mnie powiedzieć szczerze, o co w tej całej historji chodzi, przyznaję się i ja w ciężkiej pani sytuacji, nie umiem znaleźć rady. Więcej jeszcze, to samo powiem, co zaznaczyłem ostatnim razem...
Szybko przerwała.
— Że podejrzewa mnie pan, iż ukrywam coś złego i stąd pochodzi mój lęk? Że jest to sprawa nieuczciwa i dla tego, szczerze o pomoc do nikogo zwrócić się nie mogę?
Skinął głową.
— Więc, wyznam panu tyle, ile wyznać mi wolno! — poczęła.
Zamienił się cały w słuch.
— Chodzi tu o bardzo skomplikowane sprawy — wymówiła, mierząc przystojną twarz Korskiego i jego dobrze zbudowaną figurę badawczym wzrokiem. — Bardzo skomplikowane! Brasin przekazał mi pewną tajemnicę, oraz znaczne sumy pieniężne.
— Domyślałem się tego! — zawołał. — Lecz, cóż dalej? — naglił.
— Zarówno tę tajemnicę, jak i pieniądze pragną pochwycić ci ludzie, którzy napadów dokonali na pana! Czeka mnie z niemi ciężka walka! Bo, trzeba będzie...
Tu nagle urwała, jakby zastanawiając się, czy można o reszcie wyznać szczerze Korskiemu, nie będąc go całkowicie pewną.

— Dlatego też — z ust jej powoli padały wyrazy, podczas, gdy wzrok wpijał się weń coraz silniej. — Chciałabym mieć przyjaciela, oddanego przyjaciela, na którego mogłabym liczyć w każdym wypadku i który zawsze stanąłby w mej obronie... Bo,

46