To też niezwłocznie skierowali się do „Merkur Banku“, gdzie, wedle słów Czukiewiczowej, miał się znajdować pakiet, złożony przez Krebsa.
Przyjął ich wysoki, sztywny niemiec, dyrektor Schultz, w pierwszej chwili, zimno i bardzo nieprzychylnie. Może, przeczytawszy w pismach wzmianki o zamordowaniu Czukiewiczowej i Brasina, sądził, że nikt po depozyt się nie zgłosi i siłą konieczności, stanie się on jego własnoścą.
Gdy jednak posłyszał hasło, oraz ujrzał pierścionek, który Czukiewiczowa doręczyła przed śmiercią Korskiemu, a który dziwnym trafem nie wypadł z kieszeni, w czasie wszystkich przygód, jakie przeżył, rozchmurzył się nieco i mruknął.
— Marbra! Tak! Zgadza się! Początkowe litery imienia pani Czukiewiczowej i nazwiska Brasina! Krebs złożył depozyt, zaznaczając, bym wydał go temu, kto wymieni to słowo oraz okaże sygnet! Skoro tak jest, jak pan mówi — Korski, pokrótce zdążył mu wyłożyć, w jakich warunkach stał się właścicielem skarbu — nie będę czynił trudności! Omal, że nie okupił go pan swem życiem i krwią!
Wyszedł do sąsiadującego z gabinetem, w którym ich przyjmował pokoju, rozwarł dużą kasę i wyjął z tamtąd skórzaną walizę sporych rozmiarów.
— Proszę! — oświadczył powróciwszy, stawiając ją, bez wielkiego zachwytu, przed nimi na biurku.
A gdy rozwarło się wieko kuferka, nie mogli się powstrzymać od okrzyku. Zalśniły tysiącem iskier wspaniałe klejnoty, w dziennem świetle zagrały rubiny, szmaragdy i brylanty.
— Ależ to naprawdę cesarskie kosztowności! — zawołała Jadzia, przypominając sobie opowiadanie narzeczonego o pochodzeniu klejnotów. — Wspaniałe!
— Tak, wspaniałe! — przytwierdził Schultz. — I przedstawiają wartość wielu miljonów! Pan Korski dziedziczy przypadkowo, wielki majątek!