Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Złoto i krew.djvu/121

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

rach, szybko wynieśli Korskiego z auta do domu, którego drzwi otworzyły się natychmiast, jakgdyby umyślnie tam na nich oczekiwano. Było to wejście, jakie przeważnie zagranicą się znajduje, wiodące wprost do środka z ulicy, a nie przez bramę.
W przedsionku, wysłanym grubym dywanem, stała jakaś młoda kobieta. Wysoka, o wielkich czarnych oczach i wybitnie wschodnim typie, którą nazwaćby można było piękną, gdyby jej twarzy nie szpecił wyraz dziwnego okrucieństwa. Przyglądała się ona, z pod przymrużonych powiek, przyniesionej „zdobyczy“, a na jej wargach igrał nieokreślony uśmiech.
— Hm... — mruknęła, przyglądając się Korskiemu. — Więc, to on... Choć, uprzedziliście mnie telefonicznie o waszem przybyciu, inaczej go sobie wyobrażałam... Wcale przystojny chłopak.
Podeszła i lekko podniosła podbródek Korskiego. Był tak oszołomiony i takie ogarnęło go znów osłabienie, że dolatywał go tylko dźwięk słów, lecz ani dobrze nie mógł rozróżnić twarzy nieznajomej, ani też posłyszeć, co mówiła.
— Będziecie mieli z niego pożytek, towarzyszko Sonia! — wyrzekł tymczasem garbus, mrugnąwszy jakoś poufale.
Język kobiety wysunął się nieco i zwilżył wargi. Jak oblizuje się tygrysica, gdy czuje świeżą a łakomą ofiarę. Musiała ona tu jednak zajmować wyższe stanowisko i nie dopuszczała do żartów, bo oblicze jej przybrało wyraz surowy i rozkazała ozięble.
— Przenieść go tam, gdzie wiecie! A w jaki sposób wydobędę z niego wszystko, to już moja rzecz!
— Oj! Szykuje się „badanie trzeciego stopnia“! — szepnął garbus, lecz wnet umilkł, na tyle był groźny wzrok kobiety.
Tylko, mężczyzna w ciemnych okularach przyglądał się tej scenie obojętnie. Widział on, już tyle rzeczy potwornych, że nic nie było w stanie go poruszyć.



115