Przejdź do zawartości

Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Złoto i krew.djvu/119

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

natorjum pod Gdańskiem, bo tam znajdzie daleko lepszą opiekę! Znakomici specjaliści, najnowsze systemy leczenia! Pojął pan teraz, panie kierowco?
— Hm... — mruknął tamten, nie wiedząc, co odpowiedzieć, lecz widocznie, jeszcze nie przekonany ich argumentami.
Nie wiadomo, jak dalej potoczyłaby się rozmowa i czy obcy szofer, który daremnie starał się rozróżnić, co się wewnątrz działo w nieoświetlonem aucie, poprzestałby na tych tłumaczeniach, gdyby, w tejże chwili, kierowca samochodu napastników, uporawszy się ze zmianą opony, nie wskoczył na swe miejsce i nie uruchomił wozu do biegu. Samochód warknął i ruszył naprzód.
— Do widzenia! — krzyknął nieco drwiąco garbus. — Dziękujemy za pomoc!
Szofer, nie odparł nic, tylko patrzył długo wślad za niknącym wozem. Rychło, migały na szosie, śród ciemności tylko dwa małe światełka latarni, znajdujących się z tyłu auta.
— Dziwne! — szepnął, kręcąc głową. — Bardzo dziwne! Choć, istotnie, mógł to być warjat, którego odwożono do zakładu dla obłąkanych, ci ludzie, wydali mi się podejrzani! Bardzo niewyraźni! Lecz, cóż miałem robić? Było ich trzech, a ja, jeden, nieuzbrojony! Siłą nie mogłem zrewidować auta...
Poczem, po chwili milczenia, w myślach, dodał:
— Na szczęście, zauważyłem numer tajemniczego wozu. Prywatny! 99988! Łatwy do zapamiętania! Trzeba będzie w Warszawie to wszystko sprawdzić! Bardzo dziwne!
Tymczasem, w samochodzie napastników, pędzącym teraz szybkością przeszło stu kilometrów na godzinę, mężczyzna w ciemnych okularach, którego nazywano Sierożą, mówił:

— Dobrze, że temu durniowi, nie przyszła chętka zajrzania do wewnątrz, bo najspokojniej wpakowałym mu kulę w łeb! Na szczęście, obyło się bez strzałów i rozlewu krwi!

113