Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Wiedza tajemna.djvu/64

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Ale ja nie mam pieniędzy!
— Trudno... tu Balsamo spokojnie począł powracać w stronę miasta.
— Panie! panie — wołał za nim lichwiarz, w którym chciwość przemogła ostrożność i skąpstwo — teraz nie mam, ale jutro mogę przynieść!
— To dobrze — rzekł obojętnie Balsamo — niech pan będzie jutro o godzinie szóstej rano!
Jakie uczucia trawiły ich w nocy — nie wiadomo. Dość, że nazajutrz spotkali się punktualnie, Marano przyszedł nawet wcześniej o godzinę.
Obaj poszukiwacze skarbów znów klękają przed grotą i znów głos niewidzianly rozkazuje umieścić worek z pieniędzmi u wejścia. Balsamo szepcze jakieś zaklęcia, dotyka głowy chciwca trzykrotnie i mówi:
— Spełniłem moją powinność. Proszę iść odważnie. Ja nie mam tam wstępu. Zaczekam tutaj.
Siada najspokojniej na kamieniu. Marano niechętnie kładzie mieszek z uncjami na ziemi, wstępuje do podziemia i... trzykrotnie wraca szybko, by sprawdzić, czy czarodziej nie uciekł z pieniędzmi. Lecz ten siedzi nieruchomo, zatopiony w myślach. Wtedy lichwiarz wstępuje śmiało w głąb góry. Nie zdążył uczynić piętnastu kroków, gdy naraz z za węgła, wyskakuje czterech, przeraźliwych diabłów. Powalają go na ziemię i obdarzają solidną porcją kułaków. Wrzeszczy on słowo święte „adrail“, jak mu to przez czarodzieja rozkazanem było. Nic nie pomaga, a w tejże chwili rozbrzmiewa groźny głos, rozkazujący leżeć przez godzinę — a skarb odsłoniony zostanie. Diabły znikają. Marano leży nie godzinę a trzy, a gdy po tym czasie nic nadprzyrodzonego się nie objawia, wychodzi z groty... i oczywiście nie zastaje ani Balsama, ani pieniędzy: Pędzi do władz złożyć skargę, lecz w tym czasie cudotwórca zdążył się już ulotnić z miasta.
Za zdobyte w ten sposób pieniądze poczyna pędzić