Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Upiorny dom.djvu/181

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Wyciągnij się — padł rozkaz — i uważaj dobrze... Ale bliżej muszę przysunąć świece...
Den ustawił lichtarze tak, że wszystko doskonale sta o się widoczne. A gdy Fred spoczął, wyciągnięty nieruchomo, znów przybrał teatralną pozę.
— Duchu, ukaż swe szpony... Lecz nie chwytaj za gardło...
Bez szelestu, od jednej z kolumien łóżka, oderwał się długi żelazny pręt, którego koniec przypominał do złudzenia, rękę ludzką o zakrzywionych i gotowych do chwytu palcach. Poruszał się wahadłowym ruchem i gdyby Fred, patrzący nań skamieniałym z przestrachu wzrokiem, był się choć lekko dźwignął, napewno dotknęłby go zakrzywionemi szponami za gardło. Lecz Den uczynił szybki gest — i djabelskie palce znikły.
— Wstawaj Fredzie! — zawołał. — Czy zrozumieliście wszystko?
— Więc? — wybąkała panna Wanda.
— Maszynerja!... Zwykła teatralna maszynerja!...
A gdy Fred, który jednym susem porwawszy się z niebezpiecznego łoża, jeszcze patrzył niedowierzająco, Den jął coś naciskać w rogu pokoju — a za każdym jego ruchem — pręt wyskakiwał i błyskawicznie ginął.
— Wystarczy?
— Najzupełniej — bąknęła Wanda. — Najzupełniej... A djabelskie kopyto?

— Ruchoma deseczka... Tylko należy wiedzieć, który guzik ją posuwa...

175