Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Upiorny dom.djvu/162

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Choć pozorne oburzenie zadźwięczało w jej głosie, i czerwień zabarwiła policzki, miast cofnąć się z powrotem do sypialni, bezwolnie poszła za nim.
Udał się przodem, wybierając umyślnie tę część ogrodu, na którą nie wychodziły okna pokojów, zajmowanych przez Wandę i Freda. A gdy kroczył śród cienistej alei, mad którą zlewały swe wierzchołki stuletnie dęby i lipy, tworząc sklepienie, gdy zdala słyszał wesołe ćwiergotanie ptasząt, a z pośród różnobarwnego wonnego kwiecia, okalającego aleję, dźwięczały figlarne bzykanie polnych koników a wszystko dokoła, zda się dyszało, spokojem i beztroską — myślał, że jak dziwnie się to składa, że właśnie w podobnem otoczeniu rozegrać się musi dramat, rozbijający ludzkie egzystencje.
Wreszcie, gdy przystanął przy ławce, ukrytej śród drzew — wskazał Kińskiej ręką, aby zajęła tam miejsce.
Usiadła — lecz wnet z jej piersi wyrwał się protest.
— Powtarzam, postępuje pan zbyt bezcermonialnie. Straszy... Wydaje rozkazy, niczem podwładnej, lub aresztantce... Może ostatecznie się dowiem, co to znaczy?...
Dena nie stropił pewny siebie ton Kińskiej. Pojmował, jaką prowadzi grę i tę grę postanowił wygrać.
— Czy nie zechciałaby pani mi odpowiedzieć — zadał wprost zapytanie, nie wdając się w długie wstępy — czemu zmieniła nazwisko?
— Ja... nazwisko...

— Tak... pani dyrektorowo!

156