Przejdź do zawartości

Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Ryta.djvu/44

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

a byliby się rzucili na niego. I dziś... Czemu nieokreślony błysk zmieszania przemknął w oczach dziwnego „opiekuna“, kiedy zagadnął o Verę?
Nie znał jej! Przypadkowo znalazł się w tym domu! Mimo to Otocki miał wrażenie, jakiś głos wewnętrzny szeptał mu wciąż — że Waryński właśnie u niej bawił.
Raz jeszcze spróbuje.
Raźnym krokiem przebył kilkanaście kroków dzielących go od kamienicy i śmiało zadzwonił do drzwi parterowego mieszkania. Od poprzednich odwiedzin upłynęło może pół godziny.
Znów wyjrzała pokojówka i znów z nieokreślonym uśmiechem, oświadczyła:
— Pani niema w domu?
— Chowa się przedemną! — mało nie krzyknął, lecz wnet się opanował i niby obojętnie zagadnął. — Panienko, czy niedawno tu nie przychodził jeden pan?
— Pan?
— Wysoki, barczysty, starszy, o czerwonej, nalanej twarzy?
— Wysoki, czerwony? — niepewnie powtórzyła subretka. — A... był... to jest nikogo nie było...
— Więc był, czy nie był? — twardo powtórzył.
— Nikt nie był! — stanowczo już teraz odrzekła dziewczyna.
— Czemu panienka początkowo mówiła inaczej?
— Pomyliłam się! To nie żaden wysoki pan zachodził, tylko ze sklepu służący przyniósł dla pani paczki.

— Hm... hm... służący...

38