Przejdź do zawartości

Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Ryta.djvu/192

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

podczas gdy czyniła rozpaczliwe wysiłki wydobycia się z rąk trzymających ją służących. — Jam tu pani!... Ja rządzę!... Macie się słuchać!... Oni nie żyją... Matka... Zemsta!... Kochanek... Mój kochanek... Oprawcy... Psy... Precz...
Prezes, na którego twarzy zarysował się ból wielki, dał znak służącym.
— Wyprowadzić do sąsiedniego pokoju! — rozkazał. — Trzeba ją będzie związać! Natychmiast zawiadomię lekarza...
Wyszedł pierwszy, a wślad za nim podążyli służący, wynosząc siłą wciąż szarpiącą się dziewczynę.
Otocki pozostał sam na sam z panną Rytą. Prezes w zamieszaniu nie zwrócił nań uwagi.
Ponieważ scena, jakiej był świadkiem, uczyniła na pisarzu niezwykle przykre wrażenie, a obecność jego stawała się zbyteczna, zamierzał, skłoniwszy się przed Rytą, opuścić natychmiast pałacyk Stratyńskich.
Lecz panna, która jeszcze nie zdążyła ochłonąć z przestrachu, wyszeptała:
— Proszę zaczekać chwilę...
— Nie chciałbym być intruzem...
— Przeciwnie!.... Tyle rzeczy mam panu do powiedzenia! Zresztą... Wprost boję się pozostać sama... A ojciec...

Dreszcze wstrząsnęły jej ciałem. Otocki pojął, że lęka się samotności, po niedawnych przejściach, gdyż prezes zajęty jest gdzieindziej, a wciąż dobiegające okrzyki szalonej nadal napełniają ją obawą. Choć niezbyt radowało go spotkanie ze Stratyńskim, który

186