Przejdź do zawartości

Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Ryta.djvu/166

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

przeczucie nieszczęścia? Czemu znaleźć sobie miejsca nie może i wciąż się spodziewa, że ją coś spotka niemiłego i złego.
Ot, nie należy poddawać się nerwom.
Vera zerknęła na zegarek.
Już czwarta. O piątej przychodzi Otocki.
Odgoni przykre myśli. Doprawdy, niezrozumiałe. Skąd grozić ma niebezpieczeństwo? Waryński? Odszedł wściekły. Jest to cham i brutal, ale tchórz. Niewiele sobie robi z tych pogróżek! On jej przeszkodzi wyjść zamąż za Otockiego? Świetnie!... Nie ośmieliłby się nigdy, ani na nią ręki podnieść, ani zawiadomić prezesa. Najwyżej pobiegnie do pisarza i ją oczerni... Chyba jeszcze nie zdążył? Ona go uprzedzi... A co się tyczy Stratyńskiego...
Odetchnęła z ulgą. Sama wyjaśni wszystko i rozetnie splot intryg, oplątanych dokoła jej osoby.
Vera, uspokoiwszy się nieco, usiadła na kanapie w sypialni i wzięła pierwszą z brzegu książkę, usiłując czytać, aby skrócić chwile oczekiwania, zanim nadejdzie kochanek.
— Dr... dr.. dr... — zabrzmiał dzwonek znajdującego się, obok na stoliku, telefonicznego aparatu.
Któż ją niepokoić może? Jeśli jaki nudziasz, rychło z nim się załatwi.
Pochwyciła słuchawkę.
— Hallo...
— To, ja... pani Vero... — zabrzmiał dobrze znany głos...

Ach, Stratyński! Dobrze nawet się składa, że pierwszy się odezwał.

160