Przejdź do zawartości

Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Ryta.djvu/162

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Dajmy temu spokój! — łzy zabłysły w oczach dziewczęcia. — Proszę nie udawać! Znakomicie rozumiem pańskie postępowanie... I boli to mnie podwójnie... Pan mną w gruncie pogardza!.. Tak... pogardza... Ale już bliska jest chwila, kiedy spadnie pieczęć milczenia z moich ust... Dziś... najdalej jutro...
— Co, jutro? — zadziwił się.
— Najdalej jutro wszystko wyjaśnię!... Musimy się spotkać... Zawiadomię pana... Do jutra zostanie rozstrzygnięta pewna sprawa ostatecznie i przestanie być tajemnicą. Wtedy pan... Choć właściwie nie mogę mieć żalu do pana... Znamy się krótko, ten przeklęty zbieg okoliczności... Nie dziwię się, że pan mnie nie lubi... To ja tylko jestem taka głupia, że mogę kogoś polubić od pierwszego wejrzenia... Żegnam...
Nie podawszy Otockiemu nawet rączki, odwróciła się szybko i znikła w bramie.
Chwilę stał w osłupieniu.
Cóż znowu ten cały haos miał znaczyć? Tajemnica? Pieczęć milczenia? Szereg oderwanych, niepowiązanych z sobą zdań? Jego oskarżała o brak zaufania, on ma się zawstydzić, na jej karb spadły winy, popełnione przez inną osobę... Zbieg okoliczności.
No... no....
I te łzy na zawołanie i ten głos, w którym przysiągłbyś dźwięczała prawość i szczerość...
Mimowoli Otocki był pod silnem wrażeniem...
Postarał się otrząsnąć z tego wrażenia. Komedja?

Lecz czyż do tego stopnia można udawać? Można, skoro na tej komedji przyłapuje ją raz po raz.

156