Przejdź do zawartości

Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Rycerze mroku.djvu/208

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

panna Rena go zaprząta swemi osobistemi zleceniami.
— Głupstwo! — odparł detektyw, z uśmie chem — Co zaś się przestępców tyczy — pochwycę ich napewno! I to prawdziwych!
Tyle przekonania brzmiało w jego głosie, że Leszczyc aż drgnął i miał się zapytać o bliższe szczegóły, gdy przed pałacykiem przystanął samochód.
— Wysiadamy...
Rzucił kapelusz, pled i palto, oczekującemu ich w przedsionku lokajowi, poczem chwilę się za stanowił, co ma uczynić z walizą. Brać ją z sobą może nie wypadało — pozostawić — nie było bezpiecznem.
— Zabiera pan ze sobą swą torbę? — zagadnął go Den, który spostrzegł wahanie się Leszczyca.
— Tak... nie wiem... Mam tam ważne dokumenty!
— Niech pan zabierze! Będzie pewniej!
Omal nie uściskał detektywa za tę zachętę. Wszak mógł śmiało zabrać na górę walizę i tam ją ustawić w kącie pokoju, niby w pośpiechu przyniósłszy ją, przez roztargnienie. Raźno też, przyciskając swój skarb, pobiegł na pierwsze piętro po schodach, a w ślad za nim podążył Den.
W jasno oświetlonym salonie — panny Reny nie było. Chodził tam wielkiemi krokami Drohojowski, znać czemś poruszony do głębi.

Leszczyc, umieściwszy zręcznie, jak zamierzył,

202