Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Rycerze mroku.djvu/17

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

zmięszanych głosów stawał się coraz silniejszy. Ciemniowski bowiem, przeciągnąwszy jeszcze dwie karty, deklarował, iż jest w banku do zabicia szesnaście tysięcy.
Śród ogólnego podniecenia padł okrzyk.
— Banco!
— Patrz, Leszcyc bije!
— Hm, a będzie miał pokrycie? — cicho szepnął Siodłowski.
Lecz ten, który wzbudzał te uwagi, siedział nieruchomo i na pozór nad wyraz spokojnie. Energiczna, o ostrych rysach i nieco wysuniętym podbródku twarz, nie zdradzała najlżejszego wzruszenia. Równie niedbałym ruchem, jak poprzednio, wyciągnął z kieszeni pulares i położył na stole, jakby kłam tym zadając przypuszczeniom Siodłowskiego i pragnąc zaznaczyć, że w razie przegranej, w każdej chwili jest wypłacalny.
Dokoła stołu zapanowała pełna skupienia cisza. Bądź co bądź, uderzenie szesnastu tysięcy jest poważniejszem uderzeniem i nie każdy je łatwo zaryzykuje.
Wpijano się wzrokiem w krótkie, grube palce bankiera, z namaszczeniem, powoli rozdającego karty. Najprzód dał Leszczycowi i sobie kartę jedną a później znowu po jednej. Poczem zajrzał do swoich i rzucił na stół, mówiąc nieco przytłumionym głosem:
— Mam ósemkę!

Zewsząd zawrzał gwar zmięszanych wykrzy-

11