Przejdź do zawartości

Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Rycerze mroku.djvu/113

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Mam wrażenie artysta, artysta kinematograficzny...
— Och, nie! — śmiejąc się zaprotestował — literat, tak literat... — wynalazł to zajęcie, uważając, iż skoro do żadnego przyznać się nie można, najbezpieczniej będzie się podszyć pod fach piszącego człowieka.
— Ach, jak to dobrze! Uwielbiam literatów... a co pan tworzy? Powieści? Dużo książek czytam, ale nie napotykałam pańskiego nazwiska..
— Bo jestem dopiero początkującym jegomościem, dopiero mam zamiar zdobyć sławę...
— Zdobędzie pan, zdobędzie, ja to panu przepowiadam... tylko musimy pozostać przyjaciółmi i musi pan mi pisać piękne dedykacje... A jakie szanowny autor, porusza tematy?
— Chce pani? — rzekł, nagle poważniejąc, gdyż mu przyszła dziwna myśl do głowy — opowiem treść, bardzo ciekawego, przynajmniej dla mnie, bardzo ciekawego utworu!
— Świetnie, znakomicie! — zawołała, klasnąwszy w dłonie — chcę być muzą przyszłego wielkiego człowieka, ale czy to zaczerpnięte z przeżyć prawdziwych, czy z fantazji, bo ja lubię tylko prawdziwe przeżycia!..
— O z najprawdziwszych! — odparł zmienionym głosem — zaręczam... proszę posłuchać...
— Cała już zamieniłam się w słuch!

— Powieść więc moja — począł opowiadać — zaczyna się od historji pewnego człowieka, po-

107