Przejdź do zawartości

Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Rycerze mroku.djvu/111

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

drobiazgi i szłam właśnie do krawcowej, aby sobie coś obstalować, kiedy spotkałam kuzynkę... wie pan, tą panią, z którą wczoraj byłam... Ona jest zwarjowana na punkcie wyścigów, a że samej jej nie wypadało, mnie zaciągnęła niemal siłą... oto wszystko...
— Rzeczywiście, wiem teraz wszystko! — potwierdził pozornie uprzejmie, przeklinając drażniące go coraz bardziej spotkanie — wiem przynajmniej, dodał w duchu, że potrójnym byłem idjotą, oddając pieniądze...
— Dziś zato, aby powtórnie nie zgubić moich kapitałów, taka jestem roztargniona, zaraz zapłaciłam za sukienkę i kupiłam sobie tip top pantofelki... paryski model... ładne prawda, panie znalazco? A oto reszta magnackiej fortuny... — rozwarła torebkę pokazując parę drobniejszych banknotów.
— Winszuję, szczerze winszuję! — rzekł i uchylił kapelusza, zamierzając ją pożegnać.
— O nie, tak zaraz nie puszczę! — oświadczyła, widząc jego ruch — muszę się choć dowiedzieć komu zawdzięczam, tak szczęśliwie zakończenie przygody...
— Jerzy Orwid! — rzucił, nie wiedzieć czemu to samo nazwisko, które wczoraj wymienił detektywowi.

— Pan Jerzy Orwid! — powtórzyła — bardzo dźwięcznie brzmi! Trąci czemś niezwykłem, arty-

105